Page 395 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 395
Babcia Hinda zamyka i zaryglowuje drzwi. Przez zamknięte okno można
usłyszeć śpiew strajkujących i wrzaski rozwścieczonych chłopów.
– Trzymajcie się daleko od okna! Nie pokazujcie się w oknie! – rozkazuje dzia-
dek Josel. Siedzi przy stole sztywny, trzymając w pogotowiu laskę w zaciśniętej
pięści, jak gdyby nagle odzyskał wzrok. Słuchamy się go. Nawet gdy wrzawa na
zewnątrz cichnie i ciocia Gitla chce wyjść na zewnątrz, by sprawdzić co się tam
dzieje, dziadkowie nie pozwalają jej.
Dopiero następnego dnia rano okazuje się, że sklepik w ślepym oknie
na Pociejowie został obrabowany, podobnie jak wiele innych sklepów. Mija
ładnych parę dni, zanim sztetl uspokaja się i powraca do normalnego ży-
cia. Wrażenie, jakie to wydarzenie zrobiło na Wierce i na mnie, jest tak sil-
ne, że nie możemy przestać o tym mówić. Raz po raz opowiadamy sobie
wszystko ze szczegółami, jakbyśmy chciały w ten sposób otrząsnąć się
z tego, co zobaczyłyśmy. Dziwimy się bardzo, że nikt inny nie postępuje tak,
jak my. Jak to się dzieje, że ludzie ze sztetla tak szybko zapomnieli o tym,
co się wydarzyło?
Jest to własna metoda sztetla radzenia sobie ze strachem. Ludzie zmuszają
się do tego rodzaju zapomnienia, które polega na spychaniu bolesnych wrażeń
i przeżyć głęboko w zakamarki pamięci. Nie ma innego wyjścia, jak żyć dalej tak,
jakby nic się nie wydarzyło.
Nadchodzi Tisza be-Aw. Babcia Hinda zabiera mnie i Wierkę do domu na
drugim końcu miasteczka, gdzie w wielkiej izbie zgromadzony jest tłum kobiet.
Kobiety siedzą bez obuwia na niskich taboretach i skrzynkach. Pociągają nosa-
mi, wzdychają i opłakują zburzenie Świątyni Jerozolimskiej. Korzystają z okazji,
by wyrazić tkwiącą od pokoleń w sercach trwogę. Babcia Hinda płacze razem
z innymi kobietami. Od czasu do czasu wybuchają wszystkie takim lamentem,
iż ściany izby zdają się trząść razem z nimi. Mam wrażenie, że cały świat tonie
w morzu łez, podczas gdy pokój, w którym siedzimy, niczym arka Noego kołysze
się na jego wodach i żaden brzeg nie pokazuje się na horyzoncie. W końcu Wier-
ka i ja nie możemy wytrzymać tego lamentowania i wymykamy się na zewnątrz.
Dostrzegamy Abele Głupka, który siedzi przy pompie, ślini się i uśmiecha swoim
gamoniowatym uśmiechem. Podchodzimy i siadamy obok niego.
Koniec lata przynosi ze sobą melancholijny, jesienny nastrój. Drzewa za-
czynają tracić pierwsze złote liście. Tragedia miłosna, która rozegrała się
w domu babci Hindy, wydarzenia związane ze strajkiem oraz smutne święto
Tisza be-Aw bardzo przygnębiły zarówno mnie, jak i Wierkę. I nagle przychodzi
czas, że trzeba wszystko zostawić, pożegnać się z dziadkami, ciocią Gitlą oraz
całymi Bocianami.
Blada i wychudzona ciocia Szejndla z zaczerwienionymi, przygaszonymi
i opuchniętymi od płaczu oczami rusza z nami wąską aleją topolową w kierunku
stacji kolejowej. Wysoko na niebie ciągną sznury bocianów. One również opusz-
czają sztetl i kierują się w stronę dalekiego horyzontu. 393