Page 388 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 388

– Mała jest zmęczona. Ona jest jeszcze za mała… Nie wie, co mówi.
             Uciekają dosłownie z nami, bratanicami. Wierka płacze gorącymi łzami,
           lecz nie dlatego, iż ja nie wiedziałam, co mówię, tylko ze wstydu, że zacięła się
           podczas recytacji Monisza.
             Jeszcze nikt w Bocianach nie ośmielił się publicznie oświadczyć, że nie ma
           Boga. Dlatego też wieść o treści mojego krótkiego przemówienia oraz moim
           uroczystym zaprzeczeniu boskiej egzystencji rozprzestrzenia się niczym gwał-
           towny ogień po delektującym się szabesowym odpoczynkiem sztetlu. Zdaje
           się, że same bociany rozniosły tę nowinę i zadbały o to, żeby nie ominęła ona
           uszu babci Hindy, jeszcze zanim zdołamy wrócić do domu. Nasz powrót opóźnia
           się, ponieważ musimy przystawać na każdym progu. Zatrzymują nas zarówno
           rozzłoszczeni ludzie, do których dotarła już nowina o mojej przemowie, jak i ci,
           którzy jeszcze jej nie słyszeli i dziwią się, dlaczego ciocie są takie zdenerwowane
           i biegną ulicami spokojnego sztetla, ciągnąc za ręce zapłakane bratanice. Jedni
           sąsiedzi chcą się dowiedzieć, czy broń Boże nie wydarzyło się jakieś nieszczę-
           ście, inni ostrzegają, że bluźniercza mowa wielkomiejskiego dziecka może, nie
           daj Boże, doprowadzić do jakiejś tragedii.
             Kiedy siadamy do wieczerzy, babcia Hinda podaje mi kawałek chałki z posie-
           kaną cebulą i nasze spojrzenia spotykają się. W oczach babci widzę tak głęboki
           smutek, że moja ręka zastyga w bezruchu i nie mogę podnieść jej do ust. Babcia
           nachyla się do mnie i szepcze mi do ucha:
             – Jeszcze raz, Miriam. Powinnaś więcej jeść i mniej mówić. – Całe powietrze
           ze mnie uchodzi. Nikt na całym świecie nie chce mnie ani trochę zrozumieć.
             Parę dni później, kiedy siedzimy same obok sklepiku na Pociejowie, babcia
           nawiązuje ze mną rozmowę. Najpierw kładzie sobie moje obie ręce na kolana
           i przykrywa je swoimi drobnymi, śniadymi i obsypanymi plamkami dłońmi o po-
           marszczonej i suchej jak pergamin skórze, po czym nachylając do mnie głowę, pyta:
             – Dlaczego uważasz, Miriamko, że nie ma Boga?
             – Bo nie ma – odpowiadam powściągliwie. Zrozumiałam już, że wygłupiłam
           się, przemawiając w tamtą sobotę. Widziałam, jak wszyscy patrzą na mnie z wy-
           rzutem w oczach. Do tego jeszcze Wierka powiedziała mi na ucho, żebym nie
           ważyła się powtarzać tych mądrości przed babcią i dziadkiem, bo mogliby, nie
           daj Boże, rozchorować się ze zmartwienia. Jestem więc teraz ostrożna i dodaję
           szeptem: – Skoro nie ma na świecie sprawiedliwości, to nie ma i Boga.
             Babcia uśmiecha się łagodnie.
             – Sprawiedliwość, Miriam, nie jest problemem Boga. To jest problem czło-
           wieka. Nasz Ojciec w niebie dał nam wolną wolę.
             – To kto go potrzebuje?
             – Właśnie dlatego go potrzebujemy, żeby wybrać, czy chcemy go mieć w sercu,
           czy nie. Ten, kto ma Boga w sercu, ma w nim też sprawiedliwość i wie dokładnie,
           kiedy grzeszy, a kiedy nie. Ojciec w niebie chce być z nas, ludzi, dumny, tak samo
    386    jak twoi rodzice chcą być dumni z ciebie.
   383   384   385   386   387   388   389   390   391   392   393