Page 382 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 382

Dziadek wskazuje laską w lewo i mówi do mnie:
             – Widzisz, Miriam, te drzwi? Tu miałem kiedyś swój sklep z wapnem i kredą,
           a twoja mama, ta dzika koza, nie chciała w nim nogi postawić, oby żyła i była
           zdrowa. – I chichocze w swoją gęstą brodę.
             Chcę go zapytać, dlaczego chichocze i co widzi swoimi niewidzącymi oczami.
           Jestem pewna, że chociaż nie może zobaczyć, co dzieje się wokół niego, dostrzega
           wiele innych rzeczy. Usiłuję trzymać oczy zamknięte, żeby poczuć to samo, co
           on. Widzę dziwaczne kręgi, tańczące kolory, dziwne obrazy. Ale co on widzi? Nie
           śmiem go o nic zapytać. Zdaje mi się, że chociaż może słyszeć i mówić – nie
           jest przecież ani głuchy, ani niemy – to jednak duchem nie jest obecny na tym
           świecie, tylko znajduje się gdzieś, gdzie nie mogę go dosięgnąć.
             Wierka i ja jesteśmy już zaznajomione ze wszystkimi kramami i warsztatami
           na Pociejowie oraz ich właścicielami. Wpadamy czasem tu, czasem tam i przy-
           glądamy się, jak kramarze ważą i mierzą towary, targują się z chłopami, ubijają
           interesy, a także jak z ich ust wypływa potok przekleństw po złym kliencie i mo-
           rze błogosławieństw po dobrym. Obie z Wierką jesteśmy obznajomione z tymi
           wszystkimi sposobami handlowania, ponieważ widziałyśmy je już nieraz na
           placach targowych Bałut. Jednak tutaj to targowanie się i handlowanie wydaje
           się przebiegać w tak swobodnej atmosferze, jak gdyby kramarze z Bocianów
           robili to wszystko nie z potrzeby, lecz dla przyjemności, jakby prowadzili interesy
           jedynie dla zabicia czasu i przepędzenia nudy doskwierającej mieszkańcom
           małych miasteczek.
             Babcia i ciocie nie mają nic przeciwko naszym znajomościom z krama-
           rzami, przykazują nam jednak surowo, żebyśmy broń Boże nie śmiały wejść
           do sklepu z artykułami żelaznymi należącego do dalekiego krewnego naszej
           rodziny. Posiada on, niech Bóg go ma w swojej opiece, córkę Brachę, która jest
           zuchwałą dziewczyną, istnym diablim nasieniem. Jeśli akurat nie siedzi w kry-
           minale, gdzie spędza więcej czasu niż w domu, przesiaduje w sklepie swojego
           ojca, sprzedając garnki i misy. Bracha, niech Bóg jej przebaczy, dała się złapać
           na hasła ruchu rewolucyjnego i stała się prawdziwą czerwoną Lilit. Organizuje
           komunistyczne komórki w fabrykach Bocianów i swoimi ognistymi przemowami
           na zgromadzeniach w lesie sprowadza na manowce zarówno żydowską, jak
           i gojską młodzież. Mieszkańcy sztetla nie posiadają się z oburzenia na nią, gdyż
           ich zdaniem najwyraźniej postanowiła ściągnąć gniew Boży na żydowskie głowy
           w Bocianach.
             Wierka i ja jesteśmy bardzo zadowolone z tego, że akurat tego lata awan-
           turnicza Bracha nie siedzi w kryminale, tylko w sklepie żelaznym swojego ojca.
           Jak większość członków rodziny mojego taty, Bracha posiada cudowny dar
           opowiadania i przemawia do nas językiem, jaki dobrze znamy ze SKIF-u. Opo-
           wiadane przez nią historie nie mówią o tym, co było kiedyś, lecz o tym, co jest
           dziś. Nieraz zdarza się, że Wierka i ja wymykamy się od babci Hindy, po tym jak
    380    właśnie opowiedziała nam historię o raju w niebie, i zakradamy się do sklepu
   377   378   379   380   381   382   383   384   385   386   387