Page 379 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 379
Kiedy po takiej wycieczce wchodzimy do izby na parterze, babcia Hinda cze-
ka już na nas z garnkiem kartofli i szklankami z czerwonym lub szczawiowym
barszczem albo kwaśnym mlekiem. Myśl o diecie wylatuje mi z głowy razem
z całą kwestią baletu. Pochłaniam pajdy miękkiego chleba ukrojonego z okrą-
głego bochna o twardej skórce, grubo posmarowane aromatycznym masłem.
Przegryzam je szczypiorkiem lub młodą cebulą, która szczypie mnie w odwecie
w język i wyciska mi łzy z oczu. Cebula z kawałkami marynowanego śledzia ma
niebiański smak i potrafi wzbudzić szaleńczy apetyt. Zgromadzona na stole
barwna ekspozycja rzodkiewek, młodych marchewek, ogórków i pomidorów
wabi, by wszystko to natychmiast pochłonąć. Na deser jemy maliny i jagody,
po których – z zafarbowanymi na niebiesko ustami i dłońmi – rzucamy się na
poziomki z kwaśną śmietaną. Wierka i ja posapujemy, pocimy się, zeskrobujemy
łuszczącą się skórę z naszych czerwonych, oparzonych nosów, które babcia
Hinda posmarowała masłem, drapiemy pokąsane ręce i nogi – nie przerywając
przy tym jedzenia.
W parterowej izbie dziadków tynk odchodzi od ścian, ale za to jest zazwyczaj
upiększona światłem mijającego dnia, barwami nakrytego stołu oraz blaskiem
twarzy tych, którzy wokół niego siedzą. Podczas takich letnich wieczorów, gdy
pełna jest purpurowego blasku słońca, wygląda bogato i świątecznie, jak gdyby
była scenerią obrazu Rembrandta, zwłaszcza kiedy dziadek Josel siedzi na
honorowym miejscu u szczytu stołu.
Dziadek, z wyczesaną, puszystą brodą i w czystej, czarnej kapocie, siedzi przy
stole milczący i tajemniczy. Jego niewidzące, wodniste, szare oczy wpatrują się
w nieskończoną dal. Bardzo rzadko odzywa się choćby słowem. Jednak pośród
morza zmarszczek na jego policzkach znajdują się skrawki gładkiej skóry, wy-
glądające jak dwie wysepki uśmiechu. Nie mam pojęcia, na ile dziadek zwraca
uwagę na rozmowę przy stole, a jak bardzo pogrążony jest w swoim własnym
świecie, jednak promieniują od niego ciepło i siła. Często zdaje mi się, iż to on
wyczarował piękno tego pokoju, że gdyby tu nie siedział, magia tych momentów
zniknęłaby. Powtarzam za nim hebrajskie słowa błogosławieństwa. Nie rozumiem
ich wprawdzie, ale dzięki temu jeszcze bardziej pasują do atmosfery panującej
przy stole. Babcia Hinda uważa na dziadka i dba o to, by miał pod ręką te po-
trawy, które lubi.
Dni babci Hindy wypełnione są doglądaniem dziadka i prowadzeniem gospo-
darstwa. Ciocie, Gitla i Szejndla, zajmują się sklepikiem na Pociejowie. Jeżdżą
kupować towary nie tylko do Łodzi, lecz również do Warszawy. Ten sklepik to
właściwie jedynie ślepe okno z półkami w murze przy Pociejowie, jednak chociaż
ograniczony miejscem, z biegiem lat stawał się coraz lepiej zaopatrzony. Gdy
córki babci Hindy przejęły interes, powiększyły sklepik w przód, wysuwając się
z towarami na trotuar. Obecnie chłopki z okolic Bocianów mogą kupić w nim nie
tylko sznurowadła, guziki i nici do szycia, lecz również koszule, halki, a nawet
suknie i garnitury, które wiszą nad chodnikiem zaczepione na długich drągach. 377