Page 377 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 377
i dziadek Josel nocują na parterze w zapuszczonym pokoju, który kiedyś służył
za oborę. Dziadek Josel jest nie tylko niewidomy, lecz również niepewnie czuje
się na nogach i nie może wspinać się po schodach, które są nierówne i kręte.
Nigdy nie przychodzi mi do głowy, by uważać ciocię Gitlę lub ciocię Szejndlę,
które mają po dwadzieścia parę lat, za stare panny. Nie wpasowują się w moje
wyobrażenie staropanieństwa. Jednak rzeczywiście nimi są, gdyż nie mają mężów.
Gitla jest kokietką, która ma pstro w głowie i nie wydaje się, by spieszyło się jej
do wyjścia za mąż. Żywe srebro, pełna temperamentu, niepokoju i energii, lubi
się bawić, śmiać i stroić żarty. Jest wielką gadułą i straszną plotkarą. Za to młod-
sza ciocia, Szejndla, jest romantyczną naturą, delikatną i łagodną, kopią babci
Hindy. Brązowe oczy Szejndli, tak podobne do oczu Jankewa, jaśnieją ciepłym,
melancholijnym smutkiem. Może wciąż jeszcze karmi swoje serce marzeniami
o młodym paniczu, który przybędzie do niej na białym koniu, porwie w ramiona
i poniesie ze sobą w daleki, wspaniały świat. W każdym razie nie ma wątpliwo-
ści, że Szejndla czeka na wielką, gorącą miłość, która odpowie na wołanie jej
utęsknionej duszy. Każdego wieczora zanim obie ciocie i my, ich dwie bratanice,
zasypiamy, Szejndla recytuje długie poematy Słowackiego i Mickiewicza, których
nauczyła się w bocianieckiej szkole powszechnej.
W szabes po czulencie ciocie zabierają nas – swoje bratanice z dużego
miasta Łodzi – na spacer, czy raczej ruszają paradować z nami przed nosami
mieszkańców Bocianów. Z otwartych drzwi i okien sterczą głowy ciekawskich,
podczas gdy my wędrujemy sobie spokojnie w czwórkę w kierunku dworu dzie-
dzica, gdzie przed płotem przy wąskiej alei topolowej spotykają się zwykle młodzi
ze sztetla.
Większość młodych ludzi, którzy spacerują „za dworem” nosi długie kapoty
i żydowskie kapelusze, ale każdy trzyma pod ramieniem jakąś książkę albo
zwiniętą w rulon gazetę czy żurnal w ręce. Wiele ze spacerujących tu młodych
kobiet nosi buty na wysokich obcasach i bluzki z rękawami sięgającymi do łokci,
żeby ich zbyt mocno odsłonięte ręce nie drażniły rodziców czy sąsiadów. Wszy-
scy należą do różnego rodzaju partii politycznych i związków, w rezultacie czego
spacerowicze podzieleni są na grupy według ich ideologicznych zapatrywań.
Między tymi grupkami spacerują romantycznie zaangażowane pary. Rzeczą
naturalną wydaje się, że miłość powinna przekraczać ideologiczne bariery. Jed-
nak romansowanie i wyznawanie miłości odbywa się w zawoalowany sposób,
w ramach ideologicznych dyskusji lub rozmów o literaturze i sztuce. Zakochani
rzucają nazwiskami wielkich przywódców narodowych, rewolucjonistów, myślicieli
i pisarzy, jakby były to bukiety kwiatów, podczas gdy ich oczy mówią potajemnie
całkiem innym językiem.
Kiedy w tygodniu nastaje szczególnie ładny dzień, babcia Hinda mówi swoim
córkom, by rzuciły wszystko w kąt i wyprowadziły bratanice na świeże powietrze.
Ciocie ruszają wtedy ze mną i Wierką szeroką aleją topolową w kierunku Nie-
bieskiej Góry, gdzie stoi młyn. 375