Page 37 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 37

– Właśnie spadłaś z łóżka – wyszeptał. – Posiedzę tu chwilę na skraju pryczy
             i przypilnuję, aby to się nie powtórzyło.
                – Nie! – zezłościła się na niego. – Idź sobie! Jestem zbyt spragniona, abym
             mogła znieść twój niemiecki język! Twoją szczekającą niemczyznę!
                – Nie mogę rozmawiać z tobą w jidysz. Mówię po francusku i flamandzku.
                – Wiem. Aby mówić moim językiem, musiałbyś być tak samo martwy jak ja.
                – Nie jesteś martwa. Żyjesz. Będziesz żyła.
                – Doprawdy! Zaraz mi wmówisz, że mam grypę, że nic więcej mi nie dolega,
             co? Nie szkodzi. Znam się na takich sztuczkach. Później wmówisz mi, że tylko
             dasz mi zastrzyk, aby opadła mi gorączka, tak jak w obozie Hummel zrobiłeś
             z naszym słowikiem, Leją, sprawiając, że zamilkła na zawsze. Potem zaprowa-
             dzisz mnie do łaźni, abym przed szabesem nieco się odświeżyła pod prysznicem,
             z którego popłynie cyklon.
                Zauważyła, że bacznie obserwuje ją w ciemności. Jasne jak słońce, że chciał
             podsłuchać jej myśli. Szpiegował ją. Dlatego grzebał w jej listach. Szczęście, że
             nie umiał czytać w jidysz, ten język pozostał dla niego niemy i że listy były napi-
             sane pajęczyną na pajęczynie. Tak, może znajdzie informację. Może się czegoś
             dowie. Ale nigdy nie posiądzie wiedzy!
                Poczuła, jak ociera jej czoło wilgotną szmatką. Chciała położyć dłoń na jego
             ręce, aby ją odepchnąć. Nie, aby ją przycisnąć do swojego czoła, aby ta ręka tam
             została. Bo to samotność była przyczyną tak wielkiego pragnienia, że wypiłaby
             nawet truciznę. Ale zdołała jedynie poruszyć palcami.
                Usłyszała jego szept:
                – Muszę dokończyć obchód. Później do ciebie zajrzę. – Włożył biały fartuch,
             który dziwnie zalśnił w ciemnym pokoju.
                W wyobraźni Miriam ujrzała, jak chwyta go za jaśniejącą połę fartucha. „Nie!
             Najpierw oddaj mi listy!”.

                Pielęgniarka weszła szybkim krokiem do pokoju.
                – Możesz już iść, Vanderhaeghe – powiedziała pospiesznie i wsunęła termo-
             metr pod ramię Miriam. – Zostanę z nią. Kryzys mija, co?
                – Wciąż jeszcze ma silne halucynacje – odpowiedział, ujmując wolną rękę
             Miriam za nadgarstek, aby zbadać jej puls.
                – Wszyscy mamy halucynacje. – Pielęgniarka zaśmiała się dziwacznie. – Bo
             jeśli nie, to czy przychodziłbyś tu, do niej, noc w noc? Jest dokładnie tak atrakcyjna
             jak moja babcia. A może właśnie o to ci chodzi, by wrócić do domu w Ostendzie
             nie z tarczą, lecz na tarczy, co, Vanderhaeghe?
                Przerwała mu sprawdzanie pulsu, więc zaczynał od nowa, raz i drugi. W końcu
             opuścił rękę Miriam na koc takim ruchem, jakby długimi, szlachetnymi palcami
             trzymał kawałek żarzącego się szkła.
                – Tak szaleńczo szybkiego pulsu nie da się policzyć! – powiedział zachrypnięty
             i szybko opuścił pokój.                                               35
   32   33   34   35   36   37   38   39   40   41   42