Page 356 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 356

W całym ciele, nawet w ustach, czuję teraz gwałtowne bicie mego rozszalałego
           serca. Pan Kac przygniata mnie ciężarem swojego dużego, podwójnego brzucha
           tak, że czuję się całkiem rozpłaszczona i nie mogę znaleźć szpary, przez którą
           mogłabym zaczerpnąć powietrza. – Nie bój się. Nie sprawię ci bólu. – Słyszę
           jego zachrypnięty głos.
             Rozpina swoje spodnie i wyciąga z nich coś czerwonego, wężowatego. Czuję,
           że jest gorące i wślizguje się między moje nogi. Tak, to jest to – myślę – to jest
           przyrodzenie mężczyzny. Przypominam sobie rozmowę z Malką Cederbojm sprzed
           paru lat w Stefanowie. Nie mam cienia wątpliwości, że pan Kac zamierza zrobić
           mi dziecko, chociaż sama jestem jeszcze dzieckiem. Obiecał mi, że nie będzie
           bolało. To dla mnie ważne, by przekonać się, czy moja mama czuje przy tym ból,
           czy nie. Dowiem się tego raz na zawsze w tym oto momencie – gdybym tylko
           mogła powstrzymać serce od gwałtownego bicia i złapać oddech. Znajduję się
           teraz w samym jądrze wielkiej tajemnicy, którą rodzice i cały świat ukrywali przede
           mną. Ja i pan Kac jesteśmy pogrążeni w dziwacznej grze, która jest zarówno
           straszna, jak i przyjemna w nieprzyjemny, niewygodny sposób.
             Pan Kac dotrzymuje obietnicy i nie sprawia mi bólu. Między nogami czuję
           kleistą wilgoć i zdaje mi się, że sama się zmoczyłam.
             Za parę minut znajduję się na korytarzu domu z torbą w ręce i poczuciem
           dyskomfortu z powodu wilgotnych majtek. Nie chce mi się iść szukać mamy
           i Nońka u cioci Racheli czy u innych sąsiadów. Siadam na torbie w ciemnym
           korytarzu i wycieram nogi sukienką. Opieram głowę o ścianę. Moje serce nadal
           bije gwałtownie i szumi mi w głowie. W myślach widzę się wciąż rozciągniętą
           na łóżku pana Kaca i ponownie przeżywam każdą chwilę, jaką spędziłam z nim
           w małym pokoiku. W moich uszach łka muzyka z Szeherezady. Chór śpiewa
           pieśń, która jest zarówno niebiańska, jak i przepełniona bólem – i prosta dotąd
           droga do Nibylandii staje się naraz kręta i poplątana.
             Nigdy nie sugeruję panu Kacowi, że chcę posłuchać radia w jego sypial-
           ni. Zaczęłam się go bać i kiedy tylko go dostrzegam, nogi uginają się pode
           mną i o mało co nie mdleję. Strach, jaki wtedy odczuwam, nie daje się po-
           równać z żadnym innym znanym mi lękiem. Za każdym razem, kiedy widzę
           pana Kaca, zdaje mi się, że on wzywa mnie, żebym za nim poszła. Gdy ba-
           wię się na korytarzu, a on otwiera drzwi i rozgląda się w prawo i w lewo, nie
           uciekam, tylko cała zesztywniała zbliżam się do niego powoli na trzęsących
           się nogach.
             Pierwszych parę razy, kiedy wchodzę do sypialni pana Kaca, bierze mnie na
           kolana i pozwala mi słuchać przez parę minut radia. Później kładzie mnie na
           łóżko, a potem, zanim wychodzę, znowu wkłada mi na uszy słuchawki. Sam staje
           przy oknie i spogląda w dół na ulicę. Wtedy jednak jestem już tak roztrzęsiona
           i wytrącona z równowagi, że moje uszy ledwo co funkcjonują i głowa nie rejestruje
           dźwięków, które niosą się ze słuchawek. Sama zdejmuję je więc z uszu i mówię,
    354    że chcę wyjść. Kiedy zbliżam się po cichu do drzwi, on podchodzi, gładzi moją
   351   352   353   354   355   356   357   358   359   360   361