Page 355 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 355

– Wiesz, co to jest? – pyta mnie pan Kac, wskazując na skrzynkę.
                Nie mam zielonego pojęcia. Pan Kac otwiera szufladę stolika i wyjmuje z niej
             wygięty metalowy pałąk z czymś w rodzaju okrągłych nauszników na obu koń-
             cach. Wkłada to na moją głowę, zakrywając mi uszy i zwisającymi z nauszników
             sznurkami przyczepia do drewnianej skrzynki. Oddycha ciężko i sapie, jakby
             wszystkie te czynności wymagały wielkiego wysiłku. Uśmiechając się do mnie
             krzywym uśmiechem, przekręca gałkę w skrzynce. Zastanawiam się właśnie, co
             pan Kac tu właściwie wyprawia i dlaczego jest taki czerwony na twarzy – kiedy
             nagle fala dźwięków zalewa moje uszy i podskakuję na siedzeniu z wielkiego
             zdumienia. Jakiś chór zdaje się śpiewać dalszy ciąg Szeherezady. To jest nie-
             zwykłe! Nie do uwierzenia! Wyrywa mi się jęk zdumienia i siedzę z otwartymi
             ustami, żeby nie stracić ani jednej nuty, tylko wchłaniam w siebie całą słodycz
             muzyki, która przybywa do mnie nie wiadomo skąd.
                Jęki zachwytu, które wydaję z siebie nie są głośne, jednak pan Kac zakrywa
             mi usta dłonią.
                – Sza – szepcze, jednak zanim zdążę go posłuchać i siedzieć cicho jak mysz-
             ka, zdejmuje nauszniki z moich uszu. – To jest radio – mówi do mnie. – Pięknie
             gra, prawda? – Jego czerwona twarz jest teraz jeszcze bardziej wykrzywiona.
             Marszczy swój kartoflany nos, jak gdyby ktoś zadał mu straszny cios w twarz.
                Podnoszę moją torbę i chcę wyjść, by nie przeszkadzać panu Kacowi w jego
             cierpieniu, lecz on zabiega mi drogę. Zaryglowuje drzwi i zasuwa łańcuszek.
             Wprowadza mnie z powrotem do małego pokoju, zamyka drzwi, bierze torbę
             z mojej ręki i odkłada ją tam, gdzie leżała wcześniej. Zdaję sobie nagle sprawę,
             że jestem z nim sam na sam w jego mieszkaniu.
                Pan Kac porusza się tak cicho, jak gdyby nie chciał obudzić kogoś śpiącego
             w tym pokoju. Odwraca się do mnie, gładzi mnie szybko po głowie, po czym zsuwa
             dłoń na mój kark i wpatruje się we mnie wybałuszonymi, zamglonymi oczami.
             Zdumiona jego dziwacznymi grymasami, chichoczę niepewnie. On bierze mnie
             za rękę, prowadzi do jednego z łóżek i siada na nim razem ze mną.
                Teraz uśmiecha się szerokim, wilgotnym uśmiechem, ukazując mi przy tym
             wszystkie złote korony na swoich zębach. Czuję jego oddech na mojej twarzy.
             Obejmuje mnie, przyciska do swojej piersi i całuje wilgotnymi wargami, tak, jak
             zwykł to często robić, lecz mocniej, tak mocno, że czuję ustami jego złote przed-
             nie zęby. Gorąc jego rozpalonej twarzy pali mnie w policzki. Na czole pulsuje mu
             nabrzmiała żyła. Gładzi mój kark jedną ręką, podczas gdy drugą przesuwa na
             mój brzuch. To mnie łaskocze i ponownie chichoczę nerwowo. Równocześnie
             jednak serce zaczyna mi walić, choć w ogóle nie odczuwam strachu. Jestem
             pełna zdumienia i ciekawości i chcę się dowiedzieć, co takiego dzieje się z panem
             Kacem. Nagle czuję jego rękę pod sukienką, jak pełznie w górę po mojej nodze.
             Kładzie mnie na łóżku i zaczyna zdejmować mi majtki.
                – Sza… Sza… – sapie. – Pozwolę ci słuchać radia, ile tylko będziesz chciała.
             – Brzydki grymas wykrzywia nie do poznania jego czerwoną jak burak twarz.   353
   350   351   352   353   354   355   356   357   358   359   360