Page 309 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 309

przyciska mnie do swoich kolan. Zapłakana Binele woła do niego z wyrzutem:
                – Tak, przytulaj ją i całuj, ten twój skarb! Proszę, popatrz jakie siniaki zrobiła
             mi na rękach! I do tego życzyła mi śmierci! – Z jakiegoś powodu nie wspomina
             jeszcze o kradzieży.
                Jankew rozplata moje zaciśnięte wokół niego ręce i odsuwa mnie od siebie
             na krok. Jego twarz przybiera kamienny wyraz.
                – Nie waż się podchodzić do mnie, dopóki nie przeprosisz mamy! – syczy
             obcym, lodowatym głosem. – Nie wolno podnosić na mamę ręki ani jej przeklinać!
             Zapamiętaj to sobie. Mama jest święta!
                Cały świat wali mi się na głowę. Stoję sparaliżowana, skamieniała, wrak
             dziecka. Wszystkie siły mnie opuszczają i nie chce mi się nawet więcej płakać.
             Nie została we mnie ani odrobina uczucia. Powoli odejmuję rękę od palącego
             policzka i wrzeszczę:
                – Chcę, żebyście oboje umarli! – Wskakuję z powrotem do łóżka i naciągam
             na głowę kołdrę. Ktoś wyrywa ją z moich pięści i odkrywa mi twarz. To tata. –
             Możesz mnie też uderzyć… – jąkam ochryple. – Możesz mnie bić, ile chcesz…
                Jego twarz nie jest już kamienna, tylko czerwona z gniewu.
                – Idź, przeproś mamę. Już! W tej chwili!
                – Nie chcę! – Potrząsam głową. – Nie jesteś więcej moim tatą i ona nie jest
             już moją mamą!
                Patrzy na mnie ze śmiertelną powagą.
                – Chcesz powiedzieć, że nie jesteś już naszym dzieckiem?
                – Nie jestem! Nie jestem! Nie chcę dłużej być waszym dzieckiem!
                Nagle moje zamglone od łez oczy napotykają jego wzrok. Patrzy na mnie z taką
             goryczą, że rozdziera mi to duszę. Czuję się tak opuszczona, tak samotna, jak
             gdybym była oderwana od samej siebie. Ten oto wspaniały tata nie jest dłużej
             mój. Tęsknię już za nim, opuszczona, zagubiona pośród wielkiej, przerażającej
             ciemności. Kręci mi się w głowie. Muszę się czegoś uchwycić, żeby się ratować
             – i zarzucam ręce na szyję taty, przyciskając głowę do jego piersi.
                – Wstań z łóżka i przeproś mamę – szepcze mi do ucha.
                – Nie! – wołam i mocniej wtulam głowę w jego pierś. – Uderzyła mnie za nic.
             Nie jestem złodziejką!
                – Słyszeliście ją! Za nic ją uderzyłam! – woła Binele, teraz już spokojniejszym
             głosem. Kiedy napięcie w mieszkaniu stopniowo opada, Binele zaczyna szcze-
             gółowo opowiadać Jankewowi, co się wydarzyło.
                Wierka wyskakuje z łóżka. Nie może patrzeć na zgryzotę mamy i zaplata
             ramiona wokół jej szyi. Całuje ją, obejmuje i pociesza:
                – Nie płacz, mamo. Ja czasami nazywam Miriam rudym złodziejem albo lisem
             chytrusem, bo ona woła na mnie „tłusty indyk” i „gruba beczka”. Ale kiedy coś
             ode mnie bierze, to jest to tylko dokazywanie, mamo. Dzieci bawią się czasami
             w kradzież. Dla nich to nic nie znaczy. Tylko dorośli kradną naprawdę i trzeba
             ich za to wsadzać do więzienia.                                      307
   304   305   306   307   308   309   310   311   312   313   314