Page 286 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 286
na koronę drzewa, która wciąż jeszcze tańczy i dopiero po chwili zatrzymuje
się. Widzę, jak drzewo pochyla się nade mną, macha swoim zielonym wachla-
rzem liści i uśmiecha się do mnie szerokimi ustami światła, które prześwieca
przez gałęzie.
Pewnej niezbyt udanej soboty leżę sobie z rozpostartymi rękami i nogami
pod drzewem, wokół którego przed chwilą skakałam. Rodzice i nauczycielka
Rubinow są we wsi i przysłuchują się nudnym przemówieniom, które nazywają
„referatami”, wygłaszanym przez towarzyszkę Hankę i jakiegoś człowieka, który
specjalnie przyjechał w tym celu z miasta. Nawet nauczycielka Rubinow zamiast
bawić się z dziećmi w jakąś interesującą zabawę, na równi z innymi dorosłymi
dała się wciągnąć w niekończącą się dyskusję – o złoczyńcy Hintlerze, mieszka-
jącym w dalekim kraju, który nazywa się Niemcy. Dyskusja ta ciągnie się przez
cały dzień i pozbawia mnie towarzystwa taty. Wierka musiała nawet przypomnieć
matkom, że już czas na posiłek.
Kiedy leżę tak rozciągnięta na ziemi z oczami utkwionymi w koronę drzewa,
zamiast wachlarza gałęzi widzę niespodzianie pochyloną nade mną twarz to-
warzysza Kaca. Siadam spłoszona i czuję się nagle tak zawstydzona, jak gdyby
pan Kac przyłapał mnie na kradzieży, albo jakby zobaczył mnie nagą. Skaczę na
równe nogi i zesztywniała opieram się o pień drzewa. Pan Kac siada obok mnie
na ziemi, z głową na wysokości mojego ramienia.
– Co robisz sama jedna w lesie? – pyta.
Oblewam się takim rumieńcem, że aż wilgotnieją mi oczy.
– Nic – wyjękuję.
Pan Kac przysuwa się do mnie jeszcze bliżej. On też jest czerwony jak burak.
Uśmiecha się do mnie tak szerokim uśmiechem, że widzę jak światło odbija się
w złotych koronach jego zębów. Odzywa się szeptem:
– Taka śliczna dziewczynka jak ty, z takimi pięknymi, zielonymi oczami,
nie powinna chodzić sama do lasu. – Kładzie na moim kolanie swoją pulch-
ną dłoń z pierścionkiem z czerwonym kamieniem na małym palcu, i przesu-
wa ją w górę mojej nogi pod sukienką. Łaskocze mnie to przyjemnie, cho-
ciaż wciąż czuję się sztywna jak kłoda i nie jestem w stanie otworzyć ust.
Pan Kac szepcze coś do mnie o jakiejś interesującej zabawie, lecz jestem
tak zahipnotyzowana nowym brzmieniem jego głosu, że nie rozumiem ani
słowa z tego, co mówi. Zawsze lubiłam słuchać jego śpiewnego, bałuckie-
go jidysz, który brzmi zupełnie inaczej niż ta paplanina, jaką słyszę w tej
chwili.
Kiedy pan Kac mówi, a ja gapię się na niego, nagle przylatuje osa, siada
prosto na czubku jego perkatego nosa – i wbija w niego żądło. Pan Kac wydaje
z siebie okrzyk i zrywa się na równe nogi, a ja, czując jak moje ciało w końcu się
odpręża, wybucham dzikim śmiechem. Pan Kac wygląda przekomicznie. Czubek
jego okrągłego nosa puchnie na moich oczach i robi się tak czerwony, jak reszta
284 jego twarzy. Osa nieźle się spisała.