Page 251 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 251

a jednak jej nie rozumiem. Jak Bóg mógł być tak niesprawiedliwy i ukarać zazdro-
             sny księżyc, jeśli w sercu zawsze bardziej kochał słońce niż księżyc? Przecież od
             razu miał w planie, żeby uczynić słońce władające samodzielnie dniem, podczas
             gdy księżyc miał się zadowolić władaniem nocą?
                Opowieści taty jednak intrygują mnie i zdaje mi się, że w określony sposób
             je rozumiem. Dźwięk głosu taty posiada siłę wygładzania wszystkich meandrów
             niezrozumiałości. Takie magiczne piękno posiada jego głos. Kiedy mówi, wargi
             lśnią pod czworokątem jego wąsów, jakby zwilżały i zmiękczały każde słowo, żeby
             sprawniej wślizgiwało się do mojego ucha. Światło dnia odbija się w miodowym
             brązie jego oczu, powodując, że promienieją płynną słodyczą. Coraz bardziej
             i bardziej wygląda on, jakby był wszechwładnym królem wiecznej Nibylandii.
                Trzej żebracy, oberwani, zgarbieni, o śniadych cygańskich twarzach – dwaj
             kulawi, którzy podtrzymują trzeciego, ślepego – zbliżają się razem do ławki
             i wyciągają kościste, wykrzywione ręce do nas. Jankew wyjmuje garść monet
             z kieszeni i daje sześć groszy Wierce i sześć groszy mnie, żebyśmy wetknęły
             żebrakom w dłonie.
                – Biedni, biedni ludzie – ubolewa, wzdychając głęboko, Wierka po tym, jak
             żebracy odchodzą w stronę innych ławek z ludźmi.
                Jankew podejmuje temat biednych ludzi, którzy nie mają nawet pajdki chleba
             do jedzenia, ani porządnego ubrania, żeby było im ciepło w zimie, ani grudy węgla,
             żeby się ogrzać. I jakby Łódź nie miała pod dostatkiem swojej własnej biedoty,
             tata rozgaduje się na temat głodujących ludzi w innych krajach, które nazywają
             się Indie, Afryka i Chiny. Kręcę się niecierpliwie na siedzeniu.
                – Ale przecież ty jesteś bogaty jak król, tato! – wykrzykuję zwycięsko. Nie-
             nawidzę tego rodzaju opowieści taty. Co mnie obchodzą Indie, Afryka lub Chiny,
             czy nawet łódzka biedota, jeśli mam króla za ojca i posiadam swoją Nibylandię?
             Jestem królewną i nie mam ani krzty litości dla oberwanych żebraków. Oni wpra-
             wiają mnie w złość za zbicie taty z tropu i za zakłócenie świątecznego nastroju.
                – I owszem, jesteśmy bogaci – potwierdza Wierka z powagą. Ona, ze swej
             strony, lubi akurat opowieści o biednych ludziach, które wyciskają jej łzy z oczu.
             – Dlatego musimy dawać datki biedakom, aż nastanie socjalizm i każdy będzie
             mieć pod dostatkiem jedzenia, a ludzie będą się kochać i będą szczęśliwi.
                Słowo „socjalizm” nie jest mi obce, lecz nie rozumiem, dlaczego tata i Wier-
             ka uważają, że kochanie się i bycie szczęśliwym zależą od dostatecznej ilości
             jedzenia. Ja osobiście mam więcej niż po dostatkiem jedzenia, a moja rodzina
             nie cierpi głodu, no ale czy zawsze żyjemy szczęśliwie między sobą i zawsze się
             kochamy? A gdzie tam!
                I tu tata naprawdę przebiera miarę. Nagle każe Wierce recytować wiersz,
             którego uczyła się w szkole Medema o szczęśliwych czasach dla całej ludzkości,
             które właśnie nastają.
                Wierka się rozpromienia. Zeskakuje z ławki i staje w odległości kilku kroków
             od taty i ode mnie. Z twarzą zwróconą ku nam i ku ludziom na sąsiednich ławkach   249
   246   247   248   249   250   251   252   253   254   255   256