Page 255 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 255

patrzą na nich z wielkim szacunkiem. Część mówi: „Szolem-alejchem, panie
             Wajskop”, i wyciągają ręce, żeby uścisnąć jego dłoń. Jestem dumna, że pan
             Wajskop, który bez wątpienia jest ważnym człowiekiem, rozmawia tak poufale
             z tatą i uśmiecha się do niego, a tata stoi pogodny, dumnie wyprostowany, bo
             on też jest ważnym człowiekiem.
                Tata nie spuszcza wzroku z defilady i łaskawie odpowiada panu Wajskopowi
             jednym słowem na dziesięć jego słów. Wierka przysuwa się do Soni i nawiązuje
             z nią rozmowę, jakby zupełnie zapomniała, że Sonia jest córką największego wroga
             taty. Czuję się odsunięta na bok, wciśnięta między grupę obcych ludzi, którzy
             patrzą zarówno na pana Wajskopa, jak i na paradę. Myślę, że pan Wajskop i jego
             córka wyświadczyliby mi największą przysługę, gdyby sobie stąd poszli. Ich stanie
             tutaj przeszkadza mi oglądać paradę. Żeby wyrazić moje zniecierpliwienie i jako
             znak protestu, zaczynam rzucać kamykami, które zebrałam w Parku Kolejowym,
             celując nimi mniej więcej w kierunku Soni, choć to są bardzo ładne kamyki.
                Jeden z nich trafia Sonię w but, a inny w ramię, za które chwyta drugą ręką
             i się rozgląda. Wtem dostrzega rynsztok blisko chodnika.
                – Spójrz tylko, jaki śliczny kamyk tu leży! – pokazuje Wierce. Ściąga białą
             rękawiczkę z ręki i nachyliwszy się, podnosi go.
                Czuję, że moje policzki się rumienią. Jakieś gorąco rozchodzi się po mnie od
             stóp do głów. Ta obca dziewczynka podziwia piękno mojego kamyka! Chce mi
             się podbiec do niej i ją wycałować, takie opada mnie uczucie nagłego szczęścia.
             Wydaje się, jakbym znalazła się w jakimś obcym kraju i nagle spotkała kogoś,
             kto mówi w moim języku. Chłonę wzrokiem rysy twarzy Soni i powtarzam sobie
             jej imię w głowie, żeby go nigdy nie zapomnieć. Kiedy Sonia i jej tata żegnają się
             uprzejmie, oczu nie mogę oderwać od niej i odprowadzam ją wzrokiem, kiedy
             oddala się z moim kamykiem zamkniętym w jej ubranej w rękawiczkę dłoni. Mam
             mieszane uczucia jubilera, którego klient odszedł właśnie z najpiękniejszym
             okazem biżuterii z jego ukochanej kolekcji. Zbieram szybko inne kamienie, które
             tak lekkomyślnie wyrzuciłam.
                Po drodze do domu tata kupuje balony dla mnie i dla Wierki.

                                              *

                Zima tego roku, roku poprzedzającego moje pójście do „właściwej” szkoły,
             jest bardzo długa i zimna. Mróz i częste zamiecie trzymają miasto w żela-
             znych kleszczach i tylko z rzadka słońce zaświeci w okno mieszkania przy ulicy
             Składowej.
                Jest niedziela rano. Fabryki milczą. Tata jest w pracy; pracuje w tym tygo-
             dniu na pierwszą zmianę. Wierka jest w szkole; jej wolny dzień to sobota. Tylko
             moja polska freblówka jest, ma się rozumieć, zamknięta w niedzielę i bawię się
             sama na podwórku. Każdego dnia usiłuję zrobić bałwana, lecz udaje mi się tylko
             utoczyć wielką kulę ze śniegu, która powinna urosnąć i stać się jego tułowiem.   253
   250   251   252   253   254   255   256   257   258   259   260