Page 242 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 242

biała jak kreda. Uśmiecha się do nas krzywo i stara się nas uspokoić stłumionym
           ochrypłym głosem:
             – Nie, mama niedługo urodzi siostrzyczkę lub braciszka dla was obu.
             Wkłada nam zimowe płaszczyki, a jego place manipulują przy rękawach
           i guzikach. Wciąga wełniane czapeczki na nasze głowy, nasuwając je niemal
           na nasze oczy. Zawiązuje szaliki wokół naszych szyj, omal nas nimi nie dusząc.
           Drżącymi rękami przyciska nas do piersi, przenosząc drżenie swojego ciała na
           nasze ciała. I w ten sposób, trzęsąc się, sprowadza nas na podwórko i zabrania
           nam wracać, aż nas zawoła.
             – Trzymajcie się za ręce, stójcie tu i się nie ruszajcie! – wykrzykuje zasapany
           i biegnie z powrotem do oficyny.
             Wierka i ja trzymamy się mocno za ręce, opierając się o ceglaną ścianę domu.
           Zagubione w głębi ogromnego zamętu, skamlemy i tupiemy nogami. Nasze
           skamlenie miesza się z huczeniem fabryki. Mury za naszymi plecami kołyszą się
           razem z naszym drżeniem. Puchowe płatki śniegu padają bez głosu na podwórze
           i trzepocząc na wietrze, drżą też razem z Wierką i ze mną. Wydaje się, jakbyśmy
           my dwie wypadły ze świata i wpadły do białej otchłani, gdzie nie ma czego się
           schwycić – oprócz tego, że jedna chwyci się ręki drugiej. Za każdym razem kiedy
           słyszymy głos mamy przedzierający się przez turkot fabryki, rzucamy się, omal
           nie powalając jedna drugiej, i czujemy, że musimy się ratować i uchwycić się
           tego głosu. Dźwięk tego oto głosu odrywa nas od ściany i zagania do oficyny.
             Boimy się wbiec na górę do mieszkania. Siedzimy więc na schodach i trzę-
           siemy się razem z nimi. Nigdy w życiu nie trzymałam się tak kurczowo Wierki,
           a Wierka mnie, jak w tych właśnie chwilach. Czujemy się strasznie opuszczone
           i bezbronne. Od czasu do czasu jakiś robotnik z fabryki zbiega po schodach
           i zanim minie nas w pędzie, pyta o wrzaski, jakie dochodzą z domu.
             – Co tam się dzieje na górze?
             – Dzieje się to – odpowiada Wierka z zadyszką – że nasza mama powije…
           dziecko.
             Jak tylko Wiera wydobywa z siebie, że nasza mama ma coś wić, wydaję
           gniewny rozpaczliwy okrzyk:
             – To nieprawda! Nasza mama nie będzie niczego wić, tylko umrze!
             Jestem nieopisanie zszokowana, że tata i Wierka mogą w takiej chwili grać
           komedię o wiciu dziecka i okłamywać cały świat, ze mną włącznie. Jak mama
           miałaby cokolwiek wić, nawet kręcić wici – skoro w ogóle nie może ruszać rękami,
           tylko leży na łóżku ciężka jak beka i krzyczy rozdzierająco, bo jej wydęty brzuch
           tak bardzo ją boli? A i owszem, mama tysiąc razy mówiła mi, że w swoim grubym
           brzuchu nosi dziecko. Ale ja jej nigdy nie wierzyłam. Myślałam, że mama zrobiła
           się taka gruba od jedzenia za dużo. Mama mówiła mi te rzeczy o nowym dziecku,
           kiedy się śmiała i była wesoła. Ale teraz? Jak może myśleć o takim dowcipie jak
           wicie dziecka – którego nikt, ma się rozumieć, nie potrzebuje – kiedy wije się
    240    w boleściach? Nie, mama niczego nie wije, tylko w boleściach umiera.
   237   238   239   240   241   242   243   244   245   246   247