Page 241 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 241

Nie przyjdzie mi nawet do głowy omówić tę kwestię z Wierką. Widziałam, jak
             przyjęła tę „dobrą nowinę” radosnym hopsaniem po domu i klaskaniem w dłonie,
             jakby była na przedstawieniu dziecięcym i niecierpliwie oczekiwała, żeby kurtyna
             się podniosła. Zdaje się, że Wierce nie wystarczy posiadanie tylko jednej siostry
             – mnie. Skoro tak, to ja też mogę obejść się bez niej. Nie potrzebuję siostry,
             a już na pewno nie brata. Wierka i tak jest jak zdrajczyni. Przymila się ciągle do
             mamy i zachowuje się tak, jak dobra i posłuszna dziewczynka powinna się zacho-
             wywać. Kiedy tylko mama rozłoży się na łóżku, wielkim wydętym brzuszyskiem
             do góry, Wierka przynosi jej od razu wszystko, o co tylko poprosi, a nie czeka,
             żeby mama powtórzyła polecenie po raz enty, jak to jest w moim przypadku. Nie
             mogę znieść, żeby mama przerywała mi w najważniejszym momencie tego, czym
             jestem zajęta, a każdy moment jest dla mnie najważniejszy. I w ogóle jaki sens
             ma słuchanie mamy, skoro oboje, zarówno tata, jak i mama, bardziej kochają
             Wierkę niż mnie. Wychwalają Wierkę pod niebiosa, podczas gdy mnie chwalą
             tylko trochę i robią to jakby pod przymusem.
                – Ja też to mogę zrobić! Ja też jestem mądrym dzieckiem! – wykrzykuję, kiedy
             ich wychwalanie Wierki wytrąci mnie już z nerwów i muszę rodzicom przypomnieć,
             że ja też jestem ważna i że gniew oraz ból kipią w moim sercu.
                – Oczywiście, jakżeby inaczej? – mówią i głaszczą mnie po głowie. – Kiedy
             będziesz taka duża jak Wierka, będziesz tak samo mądra jak ona.

                                              *

                I tak pewnego zimowego dnia świat wywraca się do góry nogami. Tata zapo-
             mina iść do pracy, a jakaś tęga Żydówka, ubrana w kapelusz w stylu nocnika,
             wdziera się do naszego mieszkania z wielkim ciężkim kuferkiem w ręce. Mama
             leży na łóżku, z oczami wytrzeszczonymi na sufit i jęcząc, wydaje głośne rzęże-
             nie, w tonie tak piskliwym, że aż zatyka mi uszy i powoduje, że drżę na całym
             ciele.
                Ku mojemu wielkiemu zdumieniu ta obca persona przejmuje cały dom pod
             swoją komendę. Tata słucha jej bez choćby jednego słowa protestu, jakby był
             zagubionym chłopcem z freblówki i z wyprzedzeniem robi to, co ona swoim
             kwaczącym jak u kaczki głosem każe mu zrobić. Uwija się to tu, to tam między
             pokojem a kuchnią i wylewa na parkiet całe wiadra wody, które nosi trzęsącymi
             się rękami. Wedle rozkazu tej Żydówki wpycha Wierkę i mnie do kuchni i za-
             mknąwszy drzwi, zabrania nam wychodzić. Gdy jednak wrzaski mamy stają się
             coraz głośniejsze, Wierka i ja nie możemy tego dłużej wytrzymać i wypadamy
             z hukiem z kuchni, prosto w ramiona taty.
                – Mama umiera! – spazmujemy.
                Tata wycałowuje nam twarze. Czuję na policzku łaskoczący dotyk czworokąta
             jego wąsów, które powiększyły się, odkąd został kelnerem. Prócz brązowych
             wąsów i włosów, które lepią mu się w nieładzie do czoła, reszta jego twarzy jest   239
   236   237   238   239   240   241   242   243   244   245   246