Page 218 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 218

przy ulicy Piotrkowskiej, jak również nie ten Baruch z późniejszych lat ich
           przyjaźni. Nie ma niczego w powietrzu otaczającym Barucha, co by przypomi-
           nało jego dawną pewność siebie jako młodego mężczyzny. Przy stole siedzi
           siwawy człowiek w średnim wieku, barczysty, ubrany w fasonowy garnitur,
           który wisi luźno i niedbale na jego ramionach. Węzeł jego krawata jest prze-
           krzywiony w półpoziomie. Troska unosi się nad głębokimi zmarszczkami na
           jego twarzy.
             Skinąwszy głową do pana Terkeltojba, Jankew skręca gwałtownie w bok i kro-
           czy prosto do stolika Barucha. Po Baruchu nie widać ani odrobiny zaskoczenia,
           natomiast coś w rodzaju radosnej jasności odmalowuje się na jego obliczu.
           Jankew zauważa siatkę czerwonych żyłek oplatających białka wyłupiastych oczu
           Barucha. Te oczy są jedynym znajomym elementem, jaki został z jego twarzy.
           Ich głębokie smutno-roziskrzone spojrzenie celuje w Jankewa z zapraszającą
           serdecznością. Figlarna iskra nawet w nim się zapala, kiedy Jankew podchodzi
           całkiem blisko. Siatka głębokich zmarszczek na ociężałej i nalanej twarzy zdaje się
           wygładzać.
             Podają sobie ręce i witają się – Baruch siedząc, Jankew stojąc przy samym
           stoliku, sztywno jak słup telegraficzny. Od razu przystępuje do tego, co ma Ba-
           ruchowi do powiedzenia:
             – Zostałem posłany do ciebie przez komitet bundowski w związku z akcją
           ratowania naszych szkół. Jestem pewien, że sytuacja jest ci znana. Subsydia
           rządowe zostały cofnięte. Pisała o tym prasa. Szkołom grozi upadek. Nie mamy
           pieniędzy na spłatę komornego, nie mówiąc już o pensjach dla nauczycieli. –
           Czując się niezręcznie, gdy w oficjalnej roli przemawia do Barucha tym tonem,
           brnie mimo wszystko dalej, lecz ciepłym głosem: – Ty zawsze szczodrze odpo-
           wiadałeś na prośby Lichtensztajna. Nie ma go w mieście, więc mnie posłano do
           ciebie. Sytuacja jest krytyczna. Towarzysze proszą, żebyś wziął udział w naszej
           kampanii, jako dodatek do twojej doraźnej zapomogi. – Zakomunikowawszy
           wszystko, co miał do powiedzenia, Jankew oddycha z ulgą.
             Uśmiech wychodzi na pełne, szerokie usta Barucha i rozlewając się po całej
           twarzy, opromienia ją. Jankew nie wie, co dalej robić, poza odpowiedzeniem
           uśmiechem. Upływa tak kilka minut, podczas gdy się sobie przyglądają. Baruch
           wskazuje na wolną ławkę naprzeciwko niego. Jankew siada. Nadal przyglądają
           się sobie i milczą, podczas gdy ich wzrok zawiesza się w tęsknocie za czymś,
           czego już nie ma i nie można tego wskrzesić. Baruch bębni pulchnymi palcami
           po białym stole. Nijak żaden z nich nie może wydusić z siebie słowa.
             W końcu Baruch potrząsa głową i mówi:
             – Dobrze, wystawię czek i zrobię, co tylko mogę. – W milczeniu upływa kolejna
           minuta. Baruch podaje Jankewowi rękę nad stołem. Gdy ich ręce się dotykają,
           ciepły prąd przeskakuje między ich palcami, przywołując wspomnienie znajo-
           mego, nigdy niezapomnianego uścisku dłoni. – Jak ci idzie? – pyta Baruch, nie
    216    wypuszczając ręki Jankewa ze swojej.
   213   214   215   216   217   218   219   220   221   222   223