Page 189 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 189
życia. Wiesz już przecież, że mnie nie nabierzesz. To nie wysilaj się tak. Co ja
będę robić u ciebie w fabryce? Sprzątać hale, dłubać miotłą tu i tam? Żreć kurz
za nędzną dniówkę? Dlaczego nie chcesz przyznać, że między tobą a mną roz-
ciąga się morze, które jest tak głębokie i tak szerokie jak żydowskie wygnanie,
a my nie jesteśmy w stanie go przekroczyć? Ty jesteś matką. Mam ci tłumaczyć,
co to znaczy? Tobie opłaca się zrobić wszystko na świecie, tak jak ja kiedyś
robiłam. Ale dziś? Czy ja potrzebuję się męczyć? Łatwego grosza potrzebuję.
Trochę emocji potrzebuję. Kropli wódki potrzebuję. Potrzebuję poczuć koło siebie
ciepłe męskie ciało, niechby to ciało należało do największego wyrzutka, jakiego
ziemia nosi. Tak, potrzebuję, żeby to życie jak najszybciej mi przeleciało, bo nie
mam siły z nim skończyć.
Binele czuje, jak tonie w bagnie czarnej rozpaczy. Wydaje jej się, że sama
ginie. I żeby się ratować, jej mózg zaczyna gorączkowo szukać jakiejś pod-
pory, jakiegoś wyjścia – aż pewna myśl świta jej w głowie i staje się coraz
wyraźniejsza. Wyjściem jest ratowanie Cypory przez znalezienie jej porząd-
nego narzeczonego! Tak, trzeba zaraz znaleźć jej udanego młodego człowie-
ka! Oto jest jej, Binele, powinność! I tak siedząc naprzeciwko Cypory, patrzy
na nią z bardziej pogodną twarzą. Pozwala jej się wygadać, bić pianę i kiwa
współczująco głową. I tak aż czas widzenia upłynie, a ona przeciśnie między
kratami parę złotych, które przyniosła Cyporze. Żegna się z nią z życzliwym
smutkiem.
– Przyjdę do ciebie w przyszłym tygodniu. I trzymaj się, Cyporo kochana.
Na zewnątrz dalej hula śnieżyca. Białe rozedrgane zasłony śniegu przeplatają
się w ciemności wieczoru, a przez nie przedziera się wiatr. Binele bierze głęboki
oddech. Jaki cudowny smak ma wolność! Nawet najbardziej gorzka wolność jest
lepsza niż bycie zapuszkowanym. Tak, między nią a Cyporą rozciąga się przepaść.
Cypora może przyzwyczaić się do wszystkiego. Ona, Binele, do więzienia nigdy
by się nie przyzwyczaiła. Sczezłaby tam.
Kiedy tak maszeruje pod wiatr zacinający śniegiem, otulona chustą, rozpo-
znaje, ku swemu zdziwieniu, poprzez zasłonę śniegu i ciemności, znajomą postać
z postawionym kołnierzem, ubraną w ciemny płaszcz, wynurzającą się w oddali,
koło przystanku tramwajowego. Anton Cimerman! A co dziwi ją jeszcze bardziej,
to to, że on wcale nie jest zaskoczony spotkaniem z nią.
– Wasza siostra powiedziała mi, że pojechaliście tu na widzenie, żeby zoba-
czyć się z zaprzyjaźnioną osobą – oświadcza, gdy tymczasem bierze dwie jej
lodowato zimne ręce w swoje, ciepłe.
Ona czuje, jak serce podchodzi jej do gardła.
– Byliście u mnie w domu? Coś się stało?
– Boże broń. – Ujmuje ją mocno pod ramię i wsiada z nią do tramwaju. – Ten
wasz zapuszkowany przyjaciel to nikt z naszych towarzyszy, prawda? – pyta,
podczas gdy siadają na ławce w pustym tramwaju. 187