Page 171 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 171

pór roku, z której cykliczności zaczynam sobie zdawać sprawę, nie przyczynia się
             do powstania we mnie świadomości, że czas podąża do przodu. Nie zauważam
             w sobie istotnej przemiany, chociaż wciąż uczę się nowych rzeczy, rosnę i bar-
             dzo chcę „być taka duza jak Wielka”, czyli Wierka. Nie dostrzegam też wielkich
             przemian w ludziach czy w otaczającym mnie świecie. Tak więc, jeśli posiadam
             jakieś pojęcie czasu, to jest ono z rodzaju perpetuum mobile – czegoś, co porusza
             się w miejscu. Wczoraj i jutro, lato i zima to tylko koła spirali, które w przyjemny
             sposób zabierają mnie ze sobą, aby przyprowadzić z powrotem na tę samą,
             niezdefiniowaną powierzchnię. Wszystko, co wiem o życiu i śmierci, to tylko
             słowa. W zabawach używam wyrazów „śmierć”, „żywy” w taki sam sposób jak
             inne dzieci. Ale są one częścią tej samej obracającej się rzeczywistości i można
             je wzajemnie podmieniać.
                Tego właśnie dnia, zaraz po tym, jak mama przyprowadza Wierkę z przedszkola
             i zabiera mnie od cioci Racheli, rodzina zasiada razem do wspólnego posiłku,
             a ja opowiadam siostrze, co się wydarzyło na podwórku.
                Wierka naśladuje poważny ton głosu mamy, wyjaśniając mi:
                – Jeśli ktoś umiera, nigdy się już nie obudzi. Nie może się ruszać i jest mar-
             twy. Tego chłopaka włożą do skrzyni, która nazywa się trumna. Wykopią grób
             na cmentarzu, wsadzą tam trumnę i zasypią ją piaskiem.
                Już widzę oczyma wyobraźni, jak ten chłopiec przechodzi przez ten cały
             okropny proces i zostaje zasypany.
                – To kłamstwo! – krzyczę, przekonana, że Wierka mówi tak, aby mnie
             postraszyć. Wierka lubi mnie straszyć.
                – To nie jest kłamstwo! – Wierka upiera się przy swoim. – Nie pamiętasz,
             jak pochowano martwego ptaszka, którego znaleziono w ogrodzie kolejowym,
             kiedy byłyśmy na spacerze z tatą?
                – Tak, ale ten ptasek wcale tam nie został. Zasnął w piasku, a później obudził
             się i sobie poflunął – protestuję. Wierka wymawia już porządnie „r”, a ja wciąż
             jeszcze się tego nie nauczyłam.
                Wierka energicznie potrząsa głową, na której kołyszą się brązowe loki.
                – Nigdy się ten ptaszek nie obudził!
                Patrzę na nią zdumiona. Co ona ma na myśli, mówiąc „nigdy”? Nie ma czegoś
             takiego. „Nigdy” to tylko słowo, które oznacza, że trzeba cierpliwie czekać na
             zmianę w powracających cyklach czasu.
                Wierka siedzi na kolanach Jankewa, który zajmuje miejsce na skraju łóżka
             przy stole, a ja siedzę na kolanach Binele. Przy stole nie ma miejsca na jeszcze
             jedno krzesło, tak jak nie ma miejsca na jeszcze jedno łóżko w ciasnym pokoiku.
             Wierka i ja śpimy na wąskim, rozkładanym łóżku, na którym rodzice spali, miesz-
             kając na werandzie. Posłanie rozkłada się na noc, a rankiem trzeba je złożyć.
                Wierka zajada z apetytem zupę z kluskami ziemniaczanymi. Prosi ojca, aby
             wsparł ją w sporze ze mną. Jankew rzuca Binele pytające spojrzenie. W jaki
             sposób można wyjaśnić najmłodszej córce trudny fakt istnienia?       169
   166   167   168   169   170   171   172   173   174   175   176