Page 170 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 170
na podwórze, mam rozbite kolano albo guza na głowie czy zakrwawiony nos.
Wówczas, niczym konspiratorki, planujemy, jak zatrzeć ślady moich awantur
i ukryć je przez sokolim okiem Binele. Ciocia obmywa moje pokaleczone człon-
ki tak dokładnie, jak się tylko da. Zapiera brudne plamy na mojej sukieneczce
i prasuje ją, aby szybko wyschła. A gdy tylko Binele otwiera drzwi, zasypujemy
ją opowieściami o strychu i belce, chociaż w sercu wiemy dobrze, że jej nie da
się oszukać. Szybko jesteśmy świadkami, jak sokole oczy mojej mamy wpatrują
się w oczywisty dowód naszych grzechów.
*
Pewnego słonecznego, późnojesiennego dnia, zaraz po obiedzie, ciocia
Rachela zabiera mnie na podwórko. Tym razem panuje tam zamieszanie. Są-
siadki wysiadujące na progach chętnie opowiadają Racheli historię, jaka się tu
rozegrała dzisiejszego poranka. Dzieciaki ze szkoły grały na podwórku w piłkę
nożną i wówczas wydarzyło się nieszczęście. Jeden z chłopców niechcąco kopnął
kolegę. Tamten przewrócił się z impetem na ostry kamień. Tak czy inaczej, ten
upadłszy, nabawił się krwiaka i zmarł na samym środku podwórka. Teraz jego
ciało leży w bramie, ułożone wzdłuż ściany.
Gdy ciocia Rachela jest zajęta słuchaniem opowieści i omawianiem wyda-
rzenia z sąsiadkami, podkradam się do trupa i dobrze mu się przyglądam. To
pierwszy trup, jakiego widzę w swoim życiu. Nie robi na mnie wrażenia. Wydaje
mi się, że ten szajgec śpi. Za chwilkę wstanie, aby dalej biegać po podwórku.
W bramie zebrał się tłumek. Pomiędzy ludźmi jest kobieta w czarnych poń-
czochach, która bardzo płacze. Klęczy przy ciele chłopca i kołysze się miarowo.
Trzęsie się w spazmatycznym łkaniu, nieustannie żegnając się i załamując
ręce. Już wiem, że ten chłopak miał na imię Jezus-Maria, bo takie imiona
nieustannie wykrzykuje płacząca kobieta. Jestem pewna, że to jego matka
– jest zrozpaczona, bo on jej nie słucha i nie chce się obudzić, choć ona tak
mocno nim potrząsa. Nie odwracam wzroku, obserwuję także, jak dwóch męż-
czyzn podnosi chłopca. Pochylona kobieta, podtrzymywana przez dwie sąsiad-
ki, idzie za nimi. Ciało chłopca zostaje złożone na wozie drabiniastym, który
podjeżdża do bramy. Energicznie ssę swój palec, nie czując, że wgryzam się
w niego zębami.
Dopóki Wierka nie wróci tego dnia z przedszkola, nie mam zielonego pojęcia
ani o życiu wiecznym, ani o śmierci. Posiadam jedynie mgliste poczucie istnienia
– tak po prostu i zwyczajnie. Dla mnie pojęcie czasu nie oznacza wychylania
się ku przyszłości, która stanie się teraźniejszością, a potem przeszłością. Dla
mnie czas to nieustanna rutyna wstawania rano i kładzenia się spać na wieczór.
Odstęp pomiędzy tymi dwiema czynnościami jest wypełniony zabawą, sesjami
168 jedzenia i mniej lub bardziej godnymi zapamiętania incydentami. Nawet zmiana