Page 15 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 15

„Wszystko będzie dobrze” – Miriam powtarzała sobie jej słowa. Tak, sama
             musiała być sobie matką. Ledwo zdołała pokonać chęć, aby usiąść na stołku,
             samej pogładzić się po czole – jak Balcia Malkę, i samą siebie przytulić.
                Z zewnątrz dobiegał stukot menażek. Ludzie wracali już z kuchni z zupą.
             Okno, pełne zgiełku i białych kwiatów kasztanowca, było jak rozgadane, otwarte
             usta zewnętrznego świata. Świata dalekiego, gdyż okno wydawało się być da-
             leko, o wiele dalej niż Balcia, która przy nim stała, daleko od ciasnego pokoiku
             pełnego dusznych emocji. Wrażenie ciasnoty pochłaniało przyjemne podmuchy
             wiatru, przesłaniało i niszczyło światło, które szerokim strumieniem wpływało
             do środka. Duszność pulsowała pomiędzy ścianami jak napuchnięta ropucha.
                Było dziwnie. Aż do dzisiaj Miriam radowała się przestrzenią pokoiku, cieszyła
             prywatnością po długim, codziennym przebywaniu w stadzie i oddychaniu jego
             kolektywnym, pełnym przerażenia oddechem. Ale właśnie teraz ta prywatność
             zaczęła jej przeszkadzać. Błotna ropucha wciąż rosła.
                – Źle się czuję – wychrypiała ku swojemu zdziwieniu. Przecież chciała tylko
             cicho poskarżyć się przed tą matką, która jest w niej.
                Ręka Balci zatrzymała się na czole Malki.
                – No i masz pośpiech! – westchnęła i odwróciła głowę w kierunku Miriam.
             Uniosła brwi, jakby wpadła w jeszcze większą złość. Przez chwilę patrzyła ostrym,
             przenikliwym wzrokiem i oto już stała nad dziewczyną, przyciskając wilgotną,
             chłodną dłoń do jej czoła. – Jesteś rozpalona jak piec! – stwierdziła, wskazując
             czubkiem brody pryczę.  – Wskakuj!
                – A co z zupą? – wydusiła Miriam.
                Balcia spojrzała szybko na Malkę. Potem wyrwała menażkę z rąk Miriam
             i opuściła pokoik.
                Miriam podniosła się powoli. Jaka z niej zagadka! – dziwiła się. Dopiero co
             miała wrażenie, że w jej wnętrzu coś zaczyna się zasklepiać, cementować. A tu
             nagle rozpadło się rusztowanie, które podtrzymywało jej ciało. Drżały jej ręce
             i nogi, gdy w śmiesznie niezdarny sposób wspinała się do góry na swoje posłanie.
                – Co cię boli? – usłyszała pytanie Malki.
                – Nic – wymamrotała Miriam. – Tylko mam wrażenie, że się rozpadam.
                Malka zaśmiała się ochryple.
                – Skandal. W obozie trzymaliśmy się twardo jak stal. Teraz rozpadamy się
             jak rozwalone rudery.
                Miriam zmrużyła oczy. W pokoju wszystko poruszało się wraz z Malką i gościem
             na dolnej pryczy. Trwał taniec rozbujanych ścian, spadającego balkonu i unoszącej
             się podłogi. Wszystko drżało wraz z siecią cienia i światła i wraz z jej ciałem.
                Drżenie i zawroty nie były niczym zaskakującym. Dla niej to nic nowego. Za-
             skoczyło ją to, że – pominąwszy pozdrowienia od Abraszy, a może właśnie z tego
             powodu – w jej umyśle otworzyła się nagle otchłań katakumb. Myśli nieswoje,
             nie jej, obleczone w niebiesko-czerwoną skórę strachu, pełzały w niej jak węże.
             Nowy rodzaj strachu, nowy rodzaj bezradności. Była skołowana przemianami   13
   10   11   12   13   14   15   16   17   18   19   20