Page 127 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 127

Samo więzienie ma małe, zakratowane okienka wychodzące na leśną okolicę
             pociętą siecią wąskich strumyków.
                W środku, w więzieniu, ciągną się długie, kamienne korytarze, a w każdym z nich
             znajduje się nisza z posągiem Jezusa, nad głową którego świeci mała, czerwona
             lampka. Korytarze te ciągną się przez cztery piętra. Żelazne schody prowadzą na
             górę, gdzie znajdują się rzędy drzwi do więziennych cel – czarnych, skrzypiących,
             zaopatrzonych w judasza. Za jednymi z nich znajduje się Jankew.
                Gdy tylko go tu przywieziono i gdy zamknęły się za nim te skrzypiące drzwi,
             poczuł w sobie pustkę, jakby wpadł do studni, w której nic nie ma poza wirującym
             niepokojem przyprawiającym o zawrót głowy. Kiedy leży na pryczy, a elektryczna
             lampka gaśnie, odległy kawałek granatowego nieba w oknie staje się jedynym
             źródłem światła. Wpatrując się weń, jasno pojmuje, że pobyt tutaj jest częścią
             jego przeznaczenia, stawieniem się na własne przesłuchanie, postawieniem
             sumy jego własnych działań przez osądem własnego sumienia, aby wypró-
             bować siłę jego przekonań, a zwłaszcza – aby przekonać się, jak potężne są
             źródła jego odwagi. Dlatego przyjąłby może pierwsze dni w więziennej twierdzy
             z jakimś rodzajem gorzkiej satysfakcji jako coś, czego potrzebuje dla własnego
             użytku – gdyby to wymuszone rozstanie z Binele i dzieckiem nie było pełne takiej
             bolesnej tęsknoty.
                Wszystko wydaje mu się tutaj znajome, chociaż jest w więzieniu pierwszy raz
             w życiu. Nawet smak kwaśnego barszczu, który dają mu na śniadanie, cierpkiego
             kapuśniaku na obiad czy odrobiny ziemistego chleba i czarnej jak smoła kawy są
             mu znajome – jakby sobie przypominał te smaki i zapachy, które powinny być dla
             niego nowe – nie mówiąc już o gromadzie piszczących i skrobiących szczurów,
             które dotrzymują mu towarzystwa.
                Dni podobne do siebie jak dwie krople wody mijają w powolnym, monotonnym
             rytmie. Półgodzinne spacery po więziennym dziedzińcu to jedyne chwile, na które
             czeka każdego dnia, gdy tylko otworzy oczy. Podczas tych spacerów widzi się
             z innymi aresztowanymi towarzyszami z Łodzi – a jest ich około pięćdziesięciu.
             Wraz z nim spacerują Anton Cimerman i Wowa. Małe, szare oczy Wowy ciskają
             prowokacyjne iskry. Drobne kroki, które musi stawiać, idąc w kolumnie więźniów,
             zdają się go denerwować. Lada chwila, a jakaś siła pchnie go naprzód, do marszu,
             jak w czasie demonstracji. Idzie z wyprostowanymi plecami i piersią podaną do
             przodu. Wydaje się jeszcze wyższy, niż jest naprawdę.
                I nie tylko Wowa, ale też pozostali towarzysze sprawiają wrażenie, jakby chcieli
             przekazać jeden drugiemu niemą wieść na temat czasu, „który musi nadejść”…
             Jankew jeszcze nigdy nie czuł się tak podniośle, jak podczas tych spacerów po
             okolonym murem więziennym podwórku. Czuje się komfortowo w swoim towa-
             rzystwie – w miejscu, w którym jest, w tej właśnie chwili swojego życia.
                Podniosły nastrój, który odczuwa podczas spacerów, rekompensuje mu godziny
             samotności w celi. Odczuwa palącą tęsknotę za Binele i Wierką, lecz nie odpę-
             dza smutku. Ponieważ również smutek jest ważną częścią nastroju rodzącego     125
   122   123   124   125   126   127   128   129   130   131   132