Page 161 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Roman Kent "Jedynym wyjściem była odwaga".
P. 161

dym. Bardzo niewielu amerykańskich Żydów protestowało podczas wojny
            przeciwko Zagładzie w Waszyngtonie; jedyny większy protest odbył się na
            Madison Square Garden.
               Podobnie jak w każdej innej sytuacji, ci, którzy chcieli wiedzieć i inte-
            resowali się tym, robili to naprawdę, a ci, którzy nie chcieli, nie robili nic.
            To nasza kochana pani Marks i Meyerowie uratowali nas od goryczy, jaką
            wniosła w nasze życie społeczność Atlanty.
               Były oczywiście wyjątki. Zdarzały się rzadko, lecz istniały i dlatego bardzo
            je cenię. Mogę wskazać przypadki, kiedy ludzie otwierali ramiona, serca
            i domy, akceptując mnie i Leona całkowicie i bez zastrzeżeń. Jedną z takich
            osób był Charlie Kessler. Kiedy go poznaliśmy, musiał mieć ponad trzydzie-
            ści pięć lat. Był kawalerem i mieszkał ze swoją starzejącą się i wymagającą
            pomocy matką.
               Charlie wywodził się z rodziny posiadającej kilka domów towarowych,
            był łagodnym w obejściu i skromnym dżentelmenem, posiadającym sporą
            wiedzę z wielu dziedzin. Przebyta w dzieciństwie choroba pozostawiła
            brzydkie blizny na jego twarzy; jego prestiżowa rodzina „z klasą” uczyniła
            zeń z tego powodu wyrzutka. Unikali go, lecz jednocześnie obarczyli cał-
            kowitą odpowiedzialnością za opiekę nad matką. Charlie był uprzejmym
            i dobrym człowiekiem o złotym sercu i duszy anioła. Przez następnych
            kilka lat stopniowo dowiadywałem się, jakim był człowiekiem. Mój brat
            i ja spędziliśmy w jego towarzystwie wiele radosnych godzin, słuchając,
            jak objaśniał nam historię tradycji Południa. W weekendy jeździliśmy na
            pikniki i krótkie wycieczki do pobliskich miejsc, a wkrótce zorientowaliśmy
            się, że okazywana nam dobroć nie była odosobnionym przypadkiem.
               Zdaliśmy sobie sprawę, iż ten spokojny mężczyzna o cichym i nienachal-
            nym usposobieniu był wysłannikiem Boga dla wszystkich ludzi w potrze-
            bie. Dyskretnie oferował ludziom pomoc w taki sposób, że nawet o tym
            nie wiedzieli. Za każdym razem, gdy gdzieś z nim jechaliśmy, kilkakrotnie
            zatrzymywaliśmy się, aby pomóc chorym, zawieźć im jedzenie, książki albo
            lekarstwa, lub też zapewnić kilka chwil kontaktu ze światem zewnętrznym.
               Któregoś razu przywiózł sparaliżowanemu mężczyźnie telewizor
            i zamontował go wysoko na ścianie. Zainstalował też przy nim pilota, aby
            chory mógł sam go obsługiwać. We wczesnych latach pięćdziesiątych
            było to spore osiągnięcie. Wiele lat później przyjechałem do Atlanty, aby
            go odwiedzić, i z przerażeniem dowiedziałem się, że niedawno zmarł.
            Chciałem dowiedzieć się więcej, odwiedziłem więc jego brata, którego


                                                                         161
   156   157   158   159   160   161   162   163   164   165   166