Page 128 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Roman Kent "Jedynym wyjściem była odwaga".
P. 128

się trzymać od nich z daleka. My, Żydzi, także niezmiernie obawialiśmy
          się innych na wolności. Wiedzieliśmy, w jaki sposób zasłużyli sobie na
          swoją opinię jako okrutni więźniowie, kapo i blokowi. Jednak potworności
          wyrządzone Niemcom przez owe biorące odwet bandy stanowiły jedynie
          niewielki ułamek tego, co żydowscy ocaleni z Holokaustu musieli wcześniej
          przeżywać w obozach: dzień po dniu, rok za rokiem.
             W krótkim czasie wyczerpaliśmy zapasy żywności w zamieszkiwanych
          przez nas gospodarstwach. Teraz stanowiliśmy mniej więcej dwunasto-
          osobową grupę i chodziliśmy od domu do domu, gdzie żądaliśmy lub
          zabieraliśmy różne rzeczy, głównie jedzenie. W końcu rozdzieliliśmy się
          na dwie czy trzy grupy. Tylko kilku z nas mówiło po niemiecku, ale wszy-
          scy nauczyliśmy się słów takich jak Eier, Butter, Zucker i Fleisch (jajka,
          masło, cukier, mięso). To niezwykłe, jak szybko gospodarze spełniali nasze
          żądania.
             Widząc ich strach i gotowość do spełniania naszych rozkazów, my,
          ocaleni, stawaliśmy się coraz bardziej stanowczy. Zaczynaliśmy od prośby
          o coś do jedzenia, potem robiliśmy przegląd domu, aby zobaczyć, co jest
          do dyspozycji, co chcemy mieć i weźmiemy ze sobą. Zgromadziłem przy-
          zwoitą garderobę, kilka par butów i rower. Różnica pomiędzy Auschwitz
          a tamtymi dniami była oszałamiająca.
             Niesamowite było również, jak szybko Niemcy nauczyli się mówić po
          angielsku: „Me no Nazi” („Ja nie nazista”). Z ich słów wynikało, że w całej
          wsi nie było ani jednego nazisty! Wszyscy byli miłującymi pokój Niemcami,
          którzy nic nie wiedzieli o obozach koncentracyjnych, nigdy nie słyszeli
          o żadnych torturach i nie mieli pojęcia, co znaczy słowo „krematorium”.
             Co oni myślą, że skąd przyszliśmy? – zastanawiałem się. Jak mogli ocze-
          kiwać, że im uwierzymy, skoro tak wielu z nich codziennie na własne oczy
          widziało pochód na wpół zagłodzonych szkieletów, niemrawo idących do
          pracy i z powrotem? Jakie to wygodne, negować przeszłość nadal stojącą
          im przed oczami.
             Z czasem udało mi się nieco odprężyć i moje myśli powędrowały ku
          innym rzeczom. Któregoś dnia jeden z moich towarzyszy wpadł na genialny
          pomysł, abyśmy wszyscy poszli na ryby. Nie miało znaczenia, że nikt z nas
          nie potrafił wędkować, ani też że nie mieliśmy wędek, kołowrotków i przy-
          nęty. Najważniejsze, że w stawie były ryby, a my mieliśmy ochotę jakąś
          zjeść. Dlatego znaleźliśmy sposób, aby ją złapać. Może nie miało to sensu,
          może i było nie w porządku wobec ryb, ale musieliśmy to jakoś zrobić.


          128
   123   124   125   126   127   128   129   130   131   132   133