Page 126 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Roman Kent "Jedynym wyjściem była odwaga".
P. 126
fakt, iż ani Leon, ani ja nie pochorowaliśmy się od zbytniej ilości jedzenia,
jak to się stało w przypadku niektórych ocalałych, leczonych przez miej-
scowych doktorów z najwyższą troską i szacunkiem.
Jakby za sprawą magii, ci sami Niemcy, którzy przedtem nazywali nas
„verfluchte Juden” („przeklętymi Żydami”), z radością bili nas i torturowali,
przyglądając się naszemu całkowitemu odczłowieczeniu, nagle gościnnie
przyjmowali mnie i Leona w swoich domach. Niewyobrażalne było siedzieć
przy niemieckim stole i jeść z porcelanowych talerzy. Co absurdalne, nasi
gospodarze stale się do mnie uśmiechali i pytali, czy mi smakuje i czy chcę
więcej.
Nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogą zrobić nam krzywdę, kiedy
będziemy spali pod ich dachem. Byłem świadomy nagłej zmiany nasta-
wienia ze strony Niemców, choć jej nie rozumiałem. Akceptowałem to, co
widziałem, i przyjmowałem to bez zastrzeżeń.
Kiedy zamykałem oczy, byłem pewien, że to nie dzieje się naprawdę.
Kiedy najedliśmy się już tak, że o mało nie pękliśmy, razem z Leonem
poszliśmy się rozejrzeć. Ku swojemu zdumieniu spotkaliśmy kilku naszych
kolegów z Łodzi, którzy także wałęsali się po ulicach. Był tam Henryk
Bajgelman, Henryk i Joe Eismanowie, Icchak Lewin i większość muzyków
grających dla kapo we Flossenbürgu. Okazało się, że oni również ukryli
się wśród nie-Żydów podczas ewakuacji obozu. Szli w tym samym marszu
śmierci, co my, i wylądowali w tej samej wsi, ponieważ zostali wyzwoleni
w tej samej okolicy.
Przez te pierwsze dni wiedliśmy prawdziwie luksusowe życie. Najważniej-
szą sprawą była nieograniczona ilość jedzenia i puchowych kołder. Niektó-
rzy ocaleni nie mogli znieść choćby chwilowej rozłąki z jedzeniem i nosili
je ze sobą nawet do wychodka. Nie było to niczym dziwnym, zważywszy, że
przez tyle lat byli go pozbawiani. Oczywiście wychodek, o którym mówię,
był prawdziwym wychodkiem, utrzymanym w nienagannym stanie, gdzie
chodziło się samemu i można było napawać się całkowitą prywatnością.
W niczym nie przypominał ohydnej wspólnej latryny w Auschwitz.
Moje ciało bardzo powoli przystosowywało się do pozytywnych zmian
nawyków żywieniowych. Kiedy trafiliśmy do wsi, obaj z Leonem byliśmy
poważnie wychudzeni i ciągle głodni, zaś chodzenie stanowiło dla nas
wysiłek. Nie miałem możliwości dokładnie ocenić swojego stanu fizycznego;
zakładam, że wyglądaliśmy jak chodzące szkielety, ale nie jak „muzułmani”,
choć jedynie były więzień mógłby dostrzec różnicę.
126