Page 129 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Roman Kent "Jedynym wyjściem była odwaga".
P. 129

Ponieważ przy jednym końcu stawu znajdowały się stawidła, wykom-
            binowałem, że możemy je otworzyć i spuścić wodę – kiedy poziom wody
            się obniży, ryby będą się pluskać w jednym miejscu na dnie stawu,
            skąd będziemy mogli je wyzbierać niewielką siecią. Z radością dono-
            szę, że mój plan się powiódł i tego wieczora podano doskonałą rybną
            kolację.
               Nieustannie rozmyślałem o kolejnych rozrywkach. Razem z bratem
            zarekwirowaliśmy kilka rowerów, co dało nam swobodę poruszania się
            po wsi i okolicy, nawet jeśli nie robiliśmy już naszych przedwojennych
            sztuczek. Transport rowerowy łączył nas z nowymi ludźmi i informacjami
            – wiedziałem bardzo niewiele o sytuacji politycznej i wszystko stanowiło
            dla mnie nowość. Słuchałem bardzo uważnie, cały czas mając na uwadze
            odszukanie Mamy i sióstr.
               Podczas jednej z naszych wycieczek mój brat zaczął lekkomyślnie powta-
            rzać nasze stare triki rowerowe sprzed wojny. Zapomniał, niestety, że
            wyszedł z wprawy. Minęło w końcu sześć lat od czasu, kiedy ostatni raz
            jeździł rowerem. Tego dnia drogo zapłacił za popisywanie się: spadł z roweru
            i złamał rękę. W normalnych okolicznościach złamana ręka stanowiłaby
            jedynie uciążliwość. To jednak nie były normalne okoliczności.
               To zrozumiałe, że po tylu latach zamknięcia pragnęliśmy jak najszybciej
            nadrobić stracony czas. Chcieliśmy natychmiast mieć wszystko i jeszcze
            więcej. Nie chcieliśmy tracić cennego czasu ani poddawać się ogranicze-
            niom. Innymi słowy, byliśmy lekkomyślni. To, co można było zrobić jutro,
            musieliśmy zrobić dzisiaj!
               Kiedy zauważyłem w wiosce konie, wróciłem myślami do dni dzieciń-
            stwa i konnych przejażdżek z Tatą. Naturalnie, z powodu owych miłych
            wspomnień młodzieńczych letnich wakacji w Podębiu, zapragnąłem znowu
            wsiąść na „wierzchowca”. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, że te konie
            są inne niż w Podębiu. Nie były przeznaczone do jazdy; nie miały siodeł ani
            wodzy. W przypadku mojego brata dochodził jeszcze problem złamanej ręki
            i gipsu, który nadal nosił. Leon jednak już przed wojną był upartym chłop-
            cem, zaś teraz, bez nadzoru rodziców, którzy ukróciliby jego zapędy, nie
            można było go powstrzymać. Chciał jeździć, co tam złamana ręka, i postawił
            na swoim. Z ręką w gipsie wsiadł na konia zupełnie nieprzyzwyczajonego
            do jeźdźca. Leon próbujący utrzymać się na ciężkim, gospodarskim koniu
            stanowił niezapomniany widok; oczywiście po krótkim czasie z niego spadł.
            Był to jednak zupełnie inny upadek niż ten z roweru.


                                                                         129
   124   125   126   127   128   129   130   131   132   133   134