Page 132 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Roman Kent "Jedynym wyjściem była odwaga".
P. 132
się do zadania takiej ilości bólu innej istocie ludzkiej. Być może ojciec zbyt
dobrze mnie wychował i nie potrafiłem zniżyć się do ich poziomu.
Niektórzy mówili, że jestem tchórzem, skoro nie pomściłem Żydów,
gdy miałem po temu okazję. Sądzę, że po prostu zbyt mocno szanowałem
ludzkie życie. Tak czy owak, złapaliśmy sporo nazistów i esesmanów,
przynajmniej jednego dziennie. Czasami chwytaliśmy kilku tego samego
dnia; z wielką przyjemnością patrzyłem, jak posłuszni naszym rozkazom
klękają i błagają o litość. Z czasem nabraliśmy śmiałości i mieliśmy dość
odwagi (albo głupoty), aby zatrzymywać jeszcze większe grupy maszeru-
jące szosą. Podstawowe zasady naszego działania rzadko się zmieniały;
niezwykły był widok tego towarzystwa poddającego się rozkazom kilku
nastoletnich chłopców.
Tak jak w przypadku mniejszych grupek, szybko przeszukiwaliśmy więk-
sze gromady i wypuszczaliśmy tych bez tatuaży. Z naszego doświadczenia
wynikało, że esesmani trzymają się razem na tyłach kolejki – szczęśliwie
działało to na naszą korzyść. Kiedy do nich dochodziliśmy, większość
zwykłych żołnierzy zdążyła już odejść i zmniejszały się szanse wywiązania
walki, w której Niemcy mieliby przewagę.
Kiedy wracam myślą do tamtych dni, zdaję sobie sprawę, że było to kuszenie
losu. Pięciu chudych chłopaków zasadzało się na Niemców z zepsutym kara-
binem i dostarczało aliantom przynajmniej jednego esesmana dziennie. Dla
mnie przyjemność pojawiała się wtedy, kiedy mogłem śmiać się z nazistów
i patrzeć, jak mordercy, „bohaterowie” zamieniają się w skończonych tchórzy.
Pamiętam tylko jednego esesmana, który wykazał jakąkolwiek formę
oporu. Zaatakował nożem przeszukującego go Węgra. Rzuciliśmy się na
niego wszyscy, więc walka nie zdążyła zbytnio się rozwinąć, zanim go
spacyfikowaliśmy. Codziennie, kiedy nadchodził patrol amerykańskiej
żandarmerii, przekazywaliśmy im naszą kolekcję Niemców.
Amerykanom weszło w zwyczaj pytanie nas, kogo dziś dla nich mamy
i wkrótce zaprzyjaźniliśmy się wszyscy. Często dostarczali nam owe rzadkie
i cenne artykuły, które ogromnie ułatwiały powojenne życie: papierosy,
czekoladę i Coca-Colę. Najcenniejsze były oczywiście papierosy. Dla mnie
osobiście ważniejsza była czekolada. W owym czasie jednak nie mogłem
zrozumieć, o co chodzi z tą Coca-Colą. Amerykanie za nią szaleli. Dla mnie
nie było to nic specjalnego – była ciepła i bez smaku.
Przed nadejściem amerykańskiego patrolu często wpadali do nas Hen-
ryk Bajgelman i Henryk Eisenman – muzycy z Łodzi, którzy byli ze mną we
132