Page 121 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Roman Kent "Jedynym wyjściem była odwaga".
P. 121

Niemcy, kapo i blokowi zawsze szukali kontrabandy, która nadawałaby
            się na prezenty dla kobiet – najczęściej pończoch, bielizny i kosmetyków.
            Niedaleko obozu był burdel i co jakiś czas grube ryby otrzymywały pozwo-
            lenie na skorzystanie z uciech cielesnych, często z udziałem wziętych do
            niewoli Żydówek. Jako więźniowie nie myśleliśmy nawet o spoufalaniu się
            z kobietami. Przywilej zaspokajania fizycznego pożądania był zarezerwo-
            wany wyłącznie dla oprawców, a ja zawsze całym sercem współczułem
            owym biednym, udręczonym kobietom.
               Dni upływały jednostajnie. Leon i ja, jak zwykle, starannie unikaliśmy
            niespodziewanego bicia. Zawsze razem, w dzień i w nocy, uważaliśmy na
            siebie nawzajem, aby łatwiej nam było wychwycić coś podejrzanego i jak
            najszybciej uciec przed zagrożeniem.
               Wiosną 1945 roku zauważyłem wśród Niemców pewną nerwowość; tu
            i tam po barakach rozlegały się pogłoski, że Niemcy dostają na wojnie
            poważne baty. Słyszałem, że niemiecka armia się wycofuje, a kiedy nad
            głowami zaczęły nam przelatywać samoloty, na twarzach Niemców pojawił
            się niepokój. Coś wisiało w powietrzu – coś więcej niż samoloty – lecz bez
            twardych dowodów mogłem tylko spekulować i zaufać swojej intuicji.
               Wojna toczyła się nadal, pogłoski nie przestawały krążyć, a ja coraz
            częściej myślałem o Mamie i siostrach. Po raz pierwszy od długiego czasu
            poczułem, że marzenie o powrocie do życia znanego mi sprzed wojny może
            być realne. Bałem się jednak zbytniego optymizmu i dlatego nie chciałem
            chwytać się tej nadziei. Musiałem pocieszać się tym, że przynajmniej brat
            był razem ze mną. Samoloty, niepokój Niemców i plotki dały mi dodatkową
            wolę przetrwania. Dzienne trudności wydawały się lżejsze i łatwiej było
            mi zmagać się z otaczającą mnie niedolą.
               I wtedy, któregoś rana w połowie kwietnia 1945 roku, obudziłem się
            i zobaczyłem, że Niemcy zniknęli, z wyjątkiem kilku nieszczęsnych żoł-
            nierzy, pozostawionych na wieżyczkach strażniczych. W obozie panował
            dziwny nastrój napięcia i wyczekiwania.
               Nie wiedziałem, co robić ani jak się zachować. Wiedziałem tylko, że być
            może niemieckie jarzmo zostało z nas nagle zdjęte, zaś tyrani prześladujący
            nas od września 1939 roku zniknęli, jakby nigdy ich nie było. Cały obóz zda-
            wał się podzielać moje osłupienie. Ci, którzy zawsze wychodzili do pracy,
            zostali na miejscu; nie było nikogo, kto pogoniłby ich i wydał rozkazy.
               Panował dziwny spokój – cisza przed burzą, pomyślałem. Powie-
            trze było jak naelektryzowane. Nie wiem, jak to się zaczęło, lecz kiedy


                                                                         121
   116   117   118   119   120   121   122   123   124   125   126