Page 58 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ciotka Ester”.
P. 58

Przypadkowo przypomniałem sobie: To zaszło parę dni przed śmiercią
           Malkele, która zmarła na gruźlicę. Hejnech pachniał jeszcze ulicą Zgierską
           i był jednym z nas. To się zdarzyło wieczorem. Siedzieliśmy na progu stajni
           i nagle zobaczyłem, że oczy jego zachodzą łzami. Zazdrościłem mu i tego, że on
           potrafi płakać. I umie być grzeczny, układny nawet w najcięższych chwilach.
             – Czemu płaczesz? – spytałem wówczas.
             – Smutno mi, co będzie z nami?
             Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć.
             Hejnech był o wiele wyższy ode mnie, na pewno też o wiele silniejszy.
           W każdym razie w obliczu cudzego cierpienia natychmiast milkłem. Teraz
           jednak patrzyłem na niego i po prostu go nienawidziłem. Nienawidziłem, bo
           on nie był głodny, bo ma dom, do którego może wracać. Nagle, jak w szale,
           rzuciłem się na niego. Hejnech wpadł w błoto. Jego nowe ubranie zamieniło
           się w szmaty. Miałem w głowie tylko jedną myśl: zabić go, żeby nie było
           między nami różnicy, żeby wszyscy nosili brudne ubrania, żeby wszyscy byli
           głodni i śmierdzący jak ja. Hejnech leżał w błocie, blady, przerażony, krew
           ciekła mu z nosa.
             – Awrumie Lajb, dlaczego? – pytał ze zdziwieniem. – Chciałem zaprosić
           cię na posiłek!
             Nie umiałem mu udzielić odpowiedzi. Opanował mnie jakiś dybuk nie-
           nawiści. W głowie miałem tylko jedno: zabić go! W środku byłem bardzo
           spokojny. Dookoła zaczęli zbierać się ludzie. Nagle zobaczyłem, że Hejnech
           płacze. I wtedy przypomniałem sobie Hejnecha z ulicy Zgierskiej. Hejnecha
           z moim odorem, moim smutkiem. W tej chwili coś mi się stało: uciekłem
           ze wstydem. Z daleka zdążyłem zobaczyć dookoła niego grupę ludzi. Ktoś
           patrzył w moją stronę, kto inny usiłował biec za mną. Słyszałem płacz Hej-
           necha. Gniewne głosy chłopów. Jeden z nich, wysoki, w zielonych spodniach
           i czarnej czapce, z laską w ręku, szukał mnie. Postanowiłem szybko ulotnić
           się, skryć między wozami.
             Na wozach siedziały chłopki ubrane w chusty we wszystkich kolorach
           tęczy. Jedna z nich usadowiła się na stosie gruszek, obok skrzynki pełnej se-
           rów i drewnianych skrzynek z kurami. Główki kur wyglądały przez kraty ze
           wzrokiem pełnym zdziwienia. Do wozu był przywiązany wielki wieprz i stary
           koń z wyłysiałą skórą. Koń stał z opuszczonym łbem, obojętny na wszystko,
           co się dzieje dookoła. Podszedłem do niego. Pogłaskałem. Mówiłem z nim po
           żydowsku, żeby stać mu się bliskim, żeby rozumiał, jaki mi jest drogi:
     58      – Ty jesteś jednym z naszych, pachniesz ulicą Zgierską.
   53   54   55   56   57   58   59   60   61   62   63