Page 31 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ciotka Ester”.
P. 31

Gdy wiatr nieco zelżał, pobiegłem go szukać. Po kilku minutach usłysza-
             łem obok siebie jego kroki. Objąłem go z całych sił. Gniewałem się na niego,
             bo zgubił derki.
                Szliśmy dalej, nie wiedząc dokąd. Deszcz zaczął po prostu szaleć. To już nie
             był deszcz. Bóg wylewał całe wiadra wody z nieba. Na szczęście znaleźliśmy
             schronienie pod skałą. Tam przeczekaliśmy do rana.
                W świetle dziennym dostrzegłem ścieżkę pomiędzy skałami. Szliśmy
             dalej. Po paru chwilach znaleźliśmy się nagle przed drewnianym domkiem
             ze słomianym dachem. Z komina ulatniał się ku niebu gęsty dym. Dopiero
             teraz poczułem, jaki jestem zziębnięty. Bałem się zbliżyć do domu, bałem się
             kontaktu z ludźmi. Zapewne w każdym domu już wiedzą, że uciekłem ze
             Szmelke i wszyscy mnie szukają. Jeśli mnie złapią, to chyba całe życie spędzę
             w więzieniu. Widziałem kiedyś więźniów z kajdankami na rękach i na nogach,
             prowadzonych przez policję z bronią w rękach. Cała ta grupa przeszła przez
             ulicę Zgierską. Ludzie stali w milczeniu po dwóch stronach ulicy. Zapamię-
             tałem jednego z więźniów, był najmniejszy ze wszystkich, z twarzą dziecka.
             Przez parę chwil ten więzień przyglądał mi się oczami pełnymi strachu.
                – To złodzieje – szeptali ludzie dokoła.
                – Należy im się, niech nie kradną! – krzyczała obok mnie jakaś starucha
             z nosem jak kartofel. – Niech idą do pracy.
                – Proszę pani – powiedział obok mnie jakiś pan – oni są w więzieniu nie
             dlatego, że kradli, tylko dlatego, że się dali złapać.
                Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Sądzę, że ten mały więzień to usłyszał
             i także uśmiechnął się na chwilę. Później całe noce śniło mi się, że jestem w tej
             grupie więźniów i mam kajdanki na rękach i na nogach.
                Nie będę się narażał. Nie zbliżę się do chałupy. Postanowiłem cofnąć się do
             lasu, ale nie zdążyłem. Dwa olbrzymie psy z wyszczerzonymi kłami rzuciły się
             na nas. Na nasze szczęście były one za płotem, który otaczał chałupę. Dzikie
             szczekanie psów spowodowało otwarcie drzwi. Na progu stanął wieśniak
             w pasiastej koszuli. Był z gołą głową i w olbrzymich butach.
                – Co ty tu robis? – zapytał ze zdziwieniem. – Co tu robis w taki desc,
             skundeś sie wzioł?
                Człowiek ten mówił wiejską gwarą. Bardzo mało zrozumiałem z tego, co
             powiedział, bo u nas na ulicy rozmawiałem w jidysz.
                – Zabłondziłem – powiedziałem łamaną polszczyzną. – Zabłondziłem
             w lesie, ojciec posłał mnie z koniem na targ.
                – Jesteś Zydkiem? – spytał chłop podejrzliwie.                     31
   26   27   28   29   30   31   32   33   34   35   36