Page 228 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ciotka Ester”.
P. 228

Na koniec modłów przemawiał reb Jechezkiel. Z jego słów zrozumiałem,
           że choroba się pojawiła, bo Żydzi nie przestrzegali rytuałów, nie dawali datków
           miłosierdzia. I ze sztybla wydobył się melodyjny głos tałesów:
             – Miłosierdzie uchroni od śmierci! – Datki będą tu przyjmowane w nie-
           dzielę. Wtedy z boską pomocą przyjdzie wyzwolenie.
             Także w dużej synagodze, gdzie modlą się bogacze, odprawiono modły.
           Zupełnie niepodobne do tych, które były w sztyblu. Tam wiało jakieś zimno.
           Jak gdyby bogacze jeszcze przed modłami zawarli umowę z Panem Bogiem
           w związku z ofiarami. Oni też szybciej się rozeszli. Modlitwa w sztyblu wy-
           dawała mi się prawdziwa. Wtedy postanowiłem, nie bez wahań, przenieść
           pieniądze z synagogi do sztybla. Oto są argumenty, które mnie uspokajały:
           przecież nie bierzesz tych pieniędzy dla siebie, przenosisz je tylko na właściwe
           miejsce. Mimo to bardzo się bałem, bo kto zna wariactwa Pana Boga? Miałem
           z nim wiele dyskusji. Według mnie Pan Bóg zrozumiał moje dobre intencje. Nie
           było żadnego problemu z otworzeniem okna synagogi, ale w czasie otwierania
           pękła szyba i skaleczyła mi rękę. Mimo to skoczyłem do środka. Na ogół nie
           mam problemu ze skokiem z tej wysokości, tym razem prawie zwichnąłem
           nogę. Zacząłem rozumieć, że Pan Bóg nie przekonał się całkowicie, a ja także
           miałem wątpliwości, gdzie te datki są bardziej potrzebne. Nauczyłem się jednak
           podczas modłów w sztyblu, że z Bogiem można się targować.
             Na stole stało sześć blaszanek pełnych drobnych monet.
             – Słuchaj, Boże, pójdziemy na ugodę. Jeżeli ty nie zgadzasz się, żebym
           zabrał wszystkie, wezmę tylko trzy. Co ci to szkodzi i tak wszystko jest twoje.
             Miałem wrażenie, że Bóg wyraził zgodę mrugnięciem oka, ale dodał z uśmie-
           chem: „Jeżeli cię złapią, to na twoją odpowiedzialność, ja niczego nie widziałem”.
             Oczywiście, że od razu się zgodziłem. Jednak mimo to wszystko było
           straszne. Na jednym z okien dogorywało parę świec. Nagle uniosła się kotara
           z Arki Przymierza, choć na dworze nie było żadnego wiatru. Dwa lwy ponad
           arką wyszczerzyły zęby i zaczęły poruszać głowami. Jeden nawet się uniósł, by
           na mnie skoczyć. Drzwi zaczęły się poruszać, zgrzytając. Cienie mebli synagogi
           drgały w takt dogorywających świec. Były tam cienie nietoperzy, które uderzały
           skrzydłami, cienie, które powoli pełzały do mnie. Czułem się pojmany. Okno,
           które zostawiłem otwarte, zaczęło mocno trzaskać. Wyskoczyłem przez nie
           z puszką datków w ręku, potknąłem się o kamień i upadłem na twarz. Z nosa
           zaczęła mi broczyć krew, zwichnięcie nogi utrudniało ucieczkę.
             Całą noc nie mogłem zmrużyć oka. Z ciemności wyłoniła się twarz mojej
    228    matki ze spojrzeniem pełnym bólu. Z pogardą mi się przyglądała. Jak gdyby
   223   224   225   226   227   228   229   230   231   232   233