Page 222 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ciotka Ester”.
P. 222

pudełka pasty do butów „Globin”. Kilkoro dzieci rzucało weń grudkami błota
           i kamieniami. Charlie Chaplin z pudełka z trudem chodził, ciało jego kołysało
           się. Miałem uczucie, jakby to we mnie rzucano kamieniami, jakbym to ja się
           kołysał i z trudem stał na nogach. Bałem się podejść. Bałem się przekonać,
           że to Szymszon. Skrył twarz przed kamieniami, które padały na jego głowę.
           Nie przywykłem widzieć go tak bezradnego. Serce mi się ścisnęło z bólu.
           Chciałem wybiec mu naprzeciw, objąć go, powiedzieć mu najlepsze słowa,
           jakie znałem. Wytłumaczyć, że go bardzo kocham. Zamiast tego wszystkiego
           stałem jak sparaliżowany. Szymszon-Chaplin, tak go nazwałem, zatrzymał się
           na chwilę, jedną ręką oparł się o ścianę. Zbliżyłem się. Stałem tuż koło niego.
           Na twarzy jego jaśniał błogi uśmiech. Nagle z tego uśmiechu zaczęła płynąć
           gęsta, czerwona farba. Szymszon-Chaplin zatrzepotał rękami, jakby szukał
           jakiegoś oparcia i upadł jak szmaciana lalka. Dzieci nie przestały obrzucać go
           błotem. Chórem krzyczały: „Charlie Chaplin, Charlie Chaplin!”.
             Wybiegłem mu naprzeciw. Szymszon leżał w kałuży błota. Sądzę, że mnie
           poznał, bo szerzej się uśmiechnął. Czerwona farba zabarwiła ubranie, ręce
           zgubiły laskę. Wielkie buty drżały, a potem w ciągu chwili znieruchomiały.
           Wszystko, co zaszło później, rozegrało się w zwolnionym tempie. Grupa ludzi
           stała półkolem. To nie byli ludzie, to były płaskie, szare postacie, brązowe
           i niebieskie. Część z nich nosiła parasole, teczki, laski. Chciałem przedrzeć się
           przez to półkole i popatrzeć na Szymszona. Jakaś postać z parasolką pchnęła
           mnie grubiańsko:
             – Idź, chłopcze, przeszkadzasz, to nie jest przedstawienie, ktoś tu kona.
           Już zamówiono ambulans.
             Próbuję wytłumaczyć tej obcej osobie, że to Szymszon, mój Szymszon.
           Kilka postaci stało dookoła białej karetki z czerwonym krzyżem. Z karetki
           wyszły dwie osoby, także w bieli. Jedna w okularach z czarną oprawą. Biała
           karetka z czerwonym krzyżem odjechała z ogłuszającym hałasem. Ulotniły
           się także płaskie postacie we wszystkich kolorach z laskami i teczkami.
             Tylko ja jeden zostałem jeszcze długo, długo na miejscu.
   217   218   219   220   221   222   223   224   225   226   227