Page 213 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ciotka Ester”.
P. 213

uciskany i sądzi, że tak musi być, że to jest dopust boży. A różni cuchnący
             rabini utrzymują ich w tym przekonaniu. A bogacze nie mają Boga w sercu.
             Zamiast duszy mają mały pieniążek. Dla ciebie to była pierwsza lekcja, jak
             należy postępować z pijawkami. A teraz weź pieniądze twoje i Szymszona
             i idź do niego. I powiedz mu, że ja przyjdę później.
                Nie zdążyłem mu odpowiedzieć. Obrócił się na pięcie i zniknął.
                Pieniądze, które przyniosłem od Maksa, Szymszon przegrał jeszcze tej sa-
             mej nocy. Tym razem nie miał już sił przeklinać i oskarżać Awruma Czompa
             o oszustwo.
                – Nu, Awrumie Lajb, znowu jesteśmy bez grosza, ale nie martw się. Po-
             znałem jedną parę. Oni z nami zamieszkają i będą o nas dbać.
                Tym razem Szymszon wrócił z dziwaczną parą. Nazywali się Aharon i Faj-
             ga. Szymszon nie był skłonny zwierzyć mi się, skąd ich zna. Z rozmów, które
             prowadził z nimi, odniosłem wrażenie, że dawno się znają. W rozmowach
             tych wspominają różne imiona.
                – No, to co się dzieje z Awigdorem? – pyta Aharon.
                – Poszedł – odpowiada Szymszon jednym słowem.
                – A co z Ester?
                – Ona jest w drodze.
                Wszystkie imiona, które Aharon wymienia, spotkał dziwny los. Albo są
             one w drodze, albo zniknęły, albo są na miejscu. Dokąd się ulotniły, dokąd
             poszły, dokąd mają zamiar pójść, gdzie się znajdują – tego nie wiem. Ich wspólni
             znajomi wydają się jak cienie: zwinni, nieuchwytni. Na moje pytania, kim są
             te cienie, Szymszon milknie i mruczy jakieś niewyraźne słowa.
                Ta dziwaczna para – Aharon i Fajga – znają też Artura. Wspominają go
             kilkakrotnie i zaraz dodają: „On poszedł”. Brak mi bardzo Artura, Szymszo-
             nowi także. Bardzo mi żal, że nie śledzi moich postępów w sztuce błazno-
             wania. Powoli, powoli zaczynam pojmować, co to jest śmiech. To znaczy, co
             rozśmiesza ludzi.
                Bardzo mi jest smutno i zaczynam sobie wyobrażać, z czego bym się
             śmiał, gdybym był kimś z publiczności. Wydaje mi się, że najzabawniej-
             sze jest oglądanie cudzej niezdarności, bo wtedy wszyscy się wczuwają.
             Więc gram niedorajdę, który chce zostać pajacem. Na przykład niby nie
             umiem sobie poradzić z kostiumem pajaca. Przyglądam się mu, skrobię
             w głowę i postanawiam go założyć. Wkładam dwie nogi do jednego buta,
             a drugi but trzymam w ręku. Zakłopotany znów skrobię się w głowę i waham,
             co począć dalej.                                                      213
   208   209   210   211   212   213   214   215   216   217   218