Page 210 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ciotka Ester”.
P. 210

Inny krasnal, z nosem jak kartofel, błagał mnie po prostu: „Weź także mnie,
           włóż mnie do kieszeni. Jesteśmy przyjaciółmi”. Nie mogłem odmówić.
           Ta nieoczekiwana przyjaźń bardzo mnie wzruszyła. Włożyłem go do kieszeni.
           A wtedy wszystkie krasnoludki chórem zaczęły się skarżyć: „Czemu mnie nie
           chcesz? Ja ci się nie podobam? A najważniejsze, nie pozostawiaj nas tu. Praw-
           da, u bogacza Wolffa wszystko świeci, ale my pragniemy ciepła. Pragniemy
           jakiegoś kontaktu. Znudziła nam się porcelanowa skorupa. Zamień nas zno-
           wu w żywych krasnoludków, a w zamian my ci opowiemy legendy z naszego
           życia. O życiu w lasach, o naturalnych skarbach skrytych pod ziemią”. Jeden
           z krasnali był zwyczajnie bezczelny, nie czekał, aż go włożę do kieszeni. On
           po prostu wlazł do niej sam. Nic nie pomogło moje tłumaczenie, że nie ma
           już miejsca w kieszeniach. I wybuchł bunt pomiędzy krasnalami: „Myśmy
           zawsze byli wszyscy razem i nie wolno ci zostawić tu ani jednego z nas”.
           To mi się wydawało bardzo logiczne. I bez mojego dotknięcia krasnale zaczęły
           mi się chować pod koszulę. Wyglądałem jak kobieta w ciąży.
             Na innej półce stał szereg muzykantów. Wszyscy mieli czarne palta, białe
           koszule, a pod podbródkiem muszki. Twarze mieli czerwone z wysiłku. Na
           nosie nosili okulary. Każdy muzykant grał na innym instrumencie. Byli
           tam: skrzypek, flecista, pianista, bębniarz i dyrygent. Oparłem się łokciami
           o półkę, żeby lepiej słyszeć ich grę. Wtedy muzykanci zaczęli straszliwie gło-
           śno i jednocześnie grać na wszystkich instrumentach. Tym razem jednak nie
           na półce, ale na podłodze. Wzruszyłem się bardzo. Szkoda tylko, że to był
           jedyny akord. Orkiestra zamilkła. Huk spadającej orkiestry zjednoczył się
           z kopnięciem Maksa w szklane drzwi od jadalnego pokoju.
             Maks uśmiechnął się do mnie przyjaźnie, kiedy zauważył krasnale pod
           moją koszulą.
             – Bierz, Awrumie Lajb, bierz. Dziś ja jestem hojny. Bierz wszystko, co ci
           się podoba. Dziś wszystko na mój rachunek.
             Awrum Czomp, Nusen Złodziej i Biały Heniek wybuchnęli śmiechem.
           Nagle stanęliśmy w dużej, oświetlonej sali. Okna były wysokie, zasłonięte
           koronkowymi firankami. Najbardziej mnie oczarował stół z ciemnego drze-
           wa – miał wyrzeźbione nogi w kształcie lwich łbów. Lwy miały gniewnie
           otwarte paszcze z wyszczerzonymi zębami. Widocznie i one były głodne.
           Ten skąpiec Wolff nie karmił należycie zwierząt. Pomiędzy białymi talerzami
           stała waza z chochlą w środku. Nigdy w życiu bym nie uwierzył, że istnieje
           taka wielka waza. Po dwóch stronach talerzy leżały na zielonych serwetkach
    210    sztućce. Na każdym zaś talerzu pół brązowej, upieczonej kury, pokrytej
   205   206   207   208   209   210   211   212   213   214   215