Page 135 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ciotka Ester”.
P. 135
Przypomniałem sobie obowiązujące nas przyrzeczenie: „Ty i ja jesteśmy
przyjaciółmi na wieki”. Chciałem biec, bronić jej, ale czułem się jak sparali-
żowany. Zamierzała zareagować, ale pozostała z otwartymi ustami, jak gdyby
skamieniała. Rachel opuściła pokój z dwiema ciężkimi walizkami, odprowa-
dzona obojętnym spojrzeniem Malki.
Pozostaliśmy we dwójkę. Ja i Malka. Na dworze już zachodziło słońce.
Ściemniało się. Malka siedziała przy oknie. Na ulicy zapalono gazowe latarnie.
Długi cień Malki zetknął się z cieniami różnych przedmiotów rozsianych
po podłodze. Były to rzeczy, które Rachel zostawiła, chyba nie miała na nie
miejsca w walizkach albo po prostu ich nie chciała. Nigdy nie wierzyłem, że
rzeczy, jak ludzie, mogą nagle umrzeć i zastygnąć niczym kamień. Długie cienie
krzyżowały się między sobą. Cień jednego rzuconego buta zbliżył się, grożąc
Malce ostrym obcasem, filiżanki i garnki rozwarły ze strachu okrągłe usta.
– Malka, idź spać, ja już sprzątnę pokój – poprosiłem cichutko.
Nie odpowiedziała. Tylko cień jej poruszył odmownie głową. A potem
cień Malki przemawiał do kogoś, kogo tylko ona widziała:
– No powiedz, Gerszon, czy ty byś uwierzył, że mnie się to przydarzy? No
odpowiedz, czemu milczysz? A widzisz, ty też nie masz mi nic do powiedzenia.
Nie zdążyłem usłyszeć, czy Gerszon jej odpowiedział, po prostu zasnąłem.
Malka, która kiedyś była taka aktywna, żywa, straciła zainteresowanie dla
wszystkiego, co ją otaczało. W ciągu kilku dni bardzo się postarzała. Czułem,
że i ja się starzeję. Zwłaszcza że teraz miałem obowiązek dbania o to, by nie
brakło jedzenia. Trochę mi w tym pomogła Zosia Klops. Nie wiem, jak do
niej dotarła wiadomość o zachowaniu się Rachel i o stanie Malki. Miałem
nadzieję, że Szymszon przyjdzie nam z pomocą, ale według informacji Zosi,
siedział w więzieniu.
– Szymszon powinien być rabinem, a nie złodziejem. Żeby być złodziejem,
trzeba mieć odwagę i rozum – mówiła Zosia. – Przyjdź co wieczór z garnkiem,
nie umrzecie z głodu.
Jedzenie odgrzewałem i musiałem karmić Malkę, dosłownie karmić jak
małe dziecko. Czasem zwracałem jej delikatnie uwagę:
– No, jedz Malka, nie trzymaj jedzenia w ustach.
Czasem przyglądała mi się, jakby mnie po raz pierwszy w życiu widziała
i radziła mi:
– Awrumie Lajb, idź sobie. Zostaw mnie samą. Ratuj siebie.
Coś mnie tu jednak trzymało. Może bezradne spojrzenia Malki nie pozwo-
liły mi odejść. Warunki te miały też parę dobrych stron. Przede wszystkim, 135