Page 139 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ciotka Ester”.
P. 139
Tego wieczoru spadł ciężki śnieg. W pokoju było bardzo zimno. Nie
mieliśmy drewna, piec był zepsuty. Malka jak zwykle siedziała przy oknie,
obojętna, opatulona kocem. Ja wpakowałem się pod puchową kołdrę, by
uciec przed mrozem. Obok mnie leżała sterta liści kapuścianych, które dzień
przedtem przyniosłem z rynku. Zosia Klops już nie pracowała w restauracji.
Nowa kucharka nie była skłonna do udzielenia nam pomocy.
Aby rozzłościć gospodarza Wolffa, wydawałem z siebie dźwięki jak koza:
„mee, mee”. Jestem specjalistą od naśladowania kóz. Wolff posiada kozę uwią-
zaną koło domu. Nazywa się Sandro. Gdyby ktoś słyszał, jak oboje beczymy:
„mee, mee”, nie potrafiłby odróżnić, kto z nas jest kozą. Moje „mee” jeszcze
bardziej rozłościło Wolffa.
– Sprzedajcie łóżka, koce, stół, ja żądam moich pieniędzy!
Gdy podnosił głos, ja także wzmacniałem to swoje „mee”. W końcu Wolff
zrozumiał, że z kozą nie można dyskutować, a z Malką trudno jest rozmawiać.
Spod drzwi słyszeliśmy jeszcze zagniewany głos Wolffa:
– Jeszcze usłyszycie o mnie, skończycie jak Bracha!
Co miał na myśli? Przecież „bracha” to po hebrajsku „błogosławieństwo”,
ale też jest Bracha, żona szewca Ajzyka. Jest Bracha sprzedawcy ryb, Icka Cha-
ima. Jest Bracha czapnika i ci mają sklep, który się nazywa „Feliks Kapelusz”.
Kiedyś ojciec Godla powiedział o nich ze śmiechem: „Przy takich Brachach
nie potrzeba przekleństw”. Wtedy nie rozumiałem jego słów. Teraz te słowa
są dla mnie jasne. Każda Bracha żyje ze swoim przekleństwem.
Weźmy na przykład Brachę, żonę szewca Ajzyka. Po pierwsze, mają
oni dziewięcioro dzieci i bardzo małą izbę. Ojciec Godla kiedyś powie-
dział, że kiedy słońce zagląda do ich izby, rodzina musi wyjść z domu,
bo wszyscy się nie zmieszczą. Po drugie, oni umierają dwa razy dziennie
z głodu, to znaczy nie umierają dosłownie, ale w przenośni, tak bardzo
chce im się jeść.
Kiedy gospodarz Wolff wyrzucił ich z mieszkania, siedzieli pośrodku
podwórza i wszyscy sąsiedzi przynosili im coś do jedzenia. Menachem, ich
syn w moim wieku, nie wydawał się bardzo przejęty sytuacją. Przeciwnie,
siedział obok matki, która trzymała w rękach olbrzymi talerz z kartofla-
mi i zsiadłym mlekiem. Nieczęsto proszę Pana Boga o cokolwiek, ale tym
razem naprawdę prosiłem z całego serca: „Boże, zrób tak, by nas wyrzuci-
li z mieszkania, wtedy ja też będę miał co jeść”. Sądzę, że Bóg wysłuchał
mojej prośby i już nas wyrzucają z mieszkania. Cud ten wzmocnił bardzo
moją wiarę w Pana Boga. 139