Page 129 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ciotka Ester”.
P. 129

głosy. Głosy uczniów jesziwy, głosy spadających garnków, wywrócone-
             go stołu, tłuczonych talerzy. Wszystko mi się pomieszało: ręce, nogi, czę-
             ści kury na podłodze, kartofle, marchew, pietruszka rozmazane jak bu-
             dyń. Ręce ściśnięte w pięści, twarze zniekształcone z nienawiści, krzyki
             bez słów.
                – Żydowski zbój, łapcie go! – krzyczała kura.
                Zacząłem uciekać. Głosy za mną. Idel, mełamed, biegł mi naprzeciw.
             Za nim dużo rąk i nóg. Nogi biegły, ręce zaciśnięte w pięści padały na moją
             głowę, na twarz. Spuchnięte oko przesłoniło mi drogę do ucieczki. Moje zęby
             napotkały jakąś rękę. To chyba była ręka reb Idla.
                – Łapcie go! – darła się ręka cienkim głosem kobiety.
                Stoczyłem się kilkakrotnie po schodach. Sądzę, że nadepnąłem na jakiegoś
             kota. W końcu korytarza zajaśniał promień światła. Światło oznaczało ratunek.
                Dopiero jak znalazłem się na ulicy, głosy zaczęły cichnąć. Nagle poczu-
             łem słabość, która powaliła mnie z nóg. Miliony much brzęczały mi w gło-
             wie. Miliony czarnych punkcików tańczyło mi przed oczami. Jakiś kobiecy
             głos krzyknął:
                – Gwałtu, rety, Żydzi, sprowadźcie Szymszona Bekla, to jest jego syn!
                Głos kobiety podobny był do głosu pani Gieni. Nie pamiętam, ile czasu
             siedziałem na odwróconej skrzyni obok drewnianego płotu. Ktoś mi wepchnął
             do ust cukierka.
                – Nu, nu, nu, uspokój się, chłopcze, ojciec twój już przychodzi.
                – Awrumie Lajb, co się stało? Co za skurwysyn cię obił? – Szymszon objął
             mnie delikatnie. – Nu, powiedz!
                Próbował mnie uspokoić, mówił bardzo dużo, ale go nie rozumiałem.
             Był kompletnie pijany. Słowa jego były niewyraźne i nie do rzeczy. Chwilami
             w ogóle mnie nie poznawał. Brał mnie za kogoś innego. Oskarżał mnie, że go
             oszukiwałem w kartach albo że doniosłem na niego na policję. W momentach
             kiedy mnie poznawał, objaśniał mi w sposób bardzo rzeczowy:
                – Awrumie Lajb, ty nie masz nikogo na świecie prócz mnie!
                Od Szymszona strasznie zalatywało wódką.
                – To się stało w chederze u Idla.
                – Co? Idel cię obił? Ten śmierdzący garbus, ta pijawka, ten skurwysyn!
             Idę go zamordować.
                Próbowałem wytłumaczyć Szymszonowi, że to się stało w chederze, ale to
             nie Idel mnie obił. Wszystko, co zaszło, było winą jego żony, Gieni. Szymszon
             nie zwracał uwagi na moje słowa.                                      129
   124   125   126   127   128   129   130   131   132   133   134