Page 114 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ciotka Ester”.
P. 114

– Awrumie Lajb, jestem skurwysyn! – Po krótkiej przerwie dodał: – My,
           to znaczy ty idziesz do chederu.
             „Idziemy do chederu” – tak powiedział Szymszon, a ja pogodziłem się
           już z losem.
             Wszystkie uliczne dzieci podobnie opowiadały o chederze. Były takie,
           które mówiły, że można wytrzymać, jeśli nie boi się bicia. Inne twierdziły,
           że do bicia można się przyzwyczaić, a jeszcze inne, że najtrudniej jest siedzieć
           w ławce w klasie przez dziesięć godzin dziennie. Z tego siedzenia tyłek staje
           się płaski jak ławka.
             – Daj spokój, Awrumie Lajb, nie rób problemu z siedzenia. Jeśli ci się nie
           powiedzie w nauce, zapewne zostaniesz złodziejem, a złodziej powinien być
           przyzwyczajony do siedzenia. A co do bicia, to wiedz, że wy jesteście roz-
           pieszczone pokolenie. Masz szczęście, że się nie urodziłeś przed piętnastoma
           laty. Wtedy bili pałkami.
             Jego słowa bardzo mnie uspokoiły.
             – Awrumie Lajb, zanim zaczniesz obrywać, należy ci się trochę pieszczo-
           ty. Skoczymy do Soni, ona mieszka tu blisko, na ulicy Dolnej. To jest obok
           chederu. Jeśli będziesz miał jakieś problemy, zawsze możesz do niej skoczyć.
             Po drodze Szymszon opowiedział mi o Soni. Jak się okazuje, miała ona
           trzy zasadnicze cechy: pierwsza – nie czuła nienawiści do wódki, druga – nie
           czuła nienawiści do pieniędzy, trzecia – nie czuła nienawiści do mężczyzn.
           Krótko mówiąc – kobieta, która nie wie, co to jest nienawiść. I jeszcze jedną
           rzecz powiedział mi Szymszon:
             – Pamiętaj, gówniarzu, zachowuj się u niej jak człowiek kulturalny, żeby
           nie gadali, że cię nie wychowuję.
             Po tym, jak wysłuchałem wszystkiego o Soni, poczułem się głodny.
             – Szymszonie, chce mi się jeść – oznajmiłem z wahaniem.
             – Gówniarzu, a po co, myślisz, idziemy do Soni, modlić się? Prócz tego,
           jak ciebie zobaczy, to się rozczuli, bo ona bardzo kocha dzieci. Na mnie to
           nie bardzo czeka.
             Dom Soni był na skraju ulicy Dolnej. U wejścia na schody siedziało kilku
           ludzi otulonych w koce. Przypominali mi kruki. Z prawej strony wejścia był
           magiel. Przez otwarte drzwi widać było stosy bielizny złożone w kwadraty
           i wielki walec, który wolno przetaczał się po masywnym drewnianym stole,
           tam i z powrotem. Kilku spoconych mężczyzn w koszulach z podwiniętymi
           rękawami biegało szybko między stołami. Twarze ich były tak mokre, że
    114    wydawało się, że w tej chwili wyszli z mykwy.
   109   110   111   112   113   114   115   116   117   118   119