Page 98 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 98

Miała na sobie czarny, letni kostium i wielki czarny kapelusz. Jej włosy, ciemne
                 i uczesane, jak również połowę twarzy okrywała cienka woalka. Przez tę nicianą
                 siatkę jej oczy patrzyły na Samuela z żądaniem, a zarazem prosząco. Usiadła
                 naprzeciwko niego, położyła na biurku czarną, lakierowaną torebkę i zdjęła czarne
                 rękawiczki. – Przepraszam, że przeszkadzam – powiedziała niepewnym tonem.
                   Ociężałemu Samuelowi jej pojawienie wydało się nierealne. Odsunął popiel-
                 niczkę z palącym się papierosem, jakby chciał się uwolnić od mgły i zobaczyć
                 Klarę wyraźniej. Wyglądała jak wystrojona matrona w średnim wieku, o lata
                 starsza niż była w rzeczywistości. Głębokie zmarszczki znaczyły jej blade wargi
                 jak cięcia i otaczały usta promieniami rezygnacji. Jej policzki w kolorze mąki
                 przypominały luźne, surowe ciasto. Tylko spojrzenie za siecią woalki wyrażało
                 siłę – gdy prosiła i gdy żądała.
                   Zrobił wielki wysiłek, by miło się do niej uśmiechnąć: – Bardzo mi przyjemnie,
                 Klaro… Hm… pani Rumkowska…
                   – Nie będę pana długo zatrzymywać – w jej głosie uchwycił zarzut skrzyw-
                 dzonego, zaniedbanego przyjaciela. – On… on nie wie, że tu jestem. Niczego nie
                 mogę się od niego dowiedzieć… Nie chce ze mną mówić o tych rzeczach. Ale
                 ja noszę jego nazwisko, panie Cukerman. Musi mi pan pomóc. Ja muszę wie-
                 dzieć… Dzielę z nim odpowiedzialność. Jedyne miejsce, gdzie można się czegoś
                 dowiedzieć, to komisja wysiedleniowa. Chcę… Rozmawiałam z nim i obiecał mi
                 to. Jest pan moją jedyną nadzieją. Musi pan wejść do tej komisji.
                   Samuel podskoczył, całkowicie rozbudzony: – Co pani opowiada?
                   – Pan musi… my musimy… coś zrobić. Czterdzieści dziewięć tysięcy Żydów
                 opuściło getto – dokąd? Pan mnie namówił na ślub z nim… Pan mnie wyswatał.
                 Musi pan dzielić ze mną odpowiedzialność. Ja już nie mogę wytrzymać! – Jej
                 spojrzenie paliło go jak ogień.
                   Samuel był bardzo zdenerwowany, ale opanował się z wielkim wysiłkiem: –
                 Proszę mnie do tego nie mieszać, pani Klaro… Ja pani do niczego nie namawiałem.
                   – Musi mi pan pomóc, panie Cukerman! – wyciągnęła do niego obie ręce
                 ponad szkicami pudełek na naboje.
                   – Co znaczy pomóc – jąkał się zdezorientowany. – Co to jest za pomoc?
                   – Pan musi się tam wkręcić… dowiedzieć się… wywrzeć wpływ… sama nie
                 wiem co. Tą drogą może się pan dostać również do niego. On się pana boi.
                   – Mnie?!
                   – Nie znosi, jak się wspomina pana nazwisko. Mówi, że pan jest jego wro-
                 giem… że go pan zdradził.
                   – Ja?! – czuł się, jakby dostał młotkiem w głowę. Zaczął szybko, ciężko prze-
                 mierzać gabinet. Nie mógł dłużej słuchać jej wywodów: – Nic z tego nie rozumiem!
                 Proszę mnie zostawić w spokoju! – złościł się bezsilnie.
                   Zerwała się z krzesła, chwyciła rękawiczki i torebkę. Stała naprzeciwko niego,
                 zmęczona życiem matrona z wpatrującymi się w niego błagalnie oczami. – Pan
           96    zostawia mnie samą… – powiedziała. – Ja się topię.
   93   94   95   96   97   98   99   100   101   102   103