Page 100 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 100

przyszedł na zebranie – powiedziała i uwiesiła mu się na ramieniu. – Pójdziesz,
                 prawda, tatusiu? – Uśmiechnęła się, szelmowsko do niego mrugając. Ale jemu
                 się wydawało, że spojrzenie z głębi roześmianych oczu osądza, ostrzega i grozi.
                   Uwolnił się z jej uścisku: – Pójdę.
                   Był zmęczony, ale Dziunia powiedziała, że czas ruszać i że mogą pójść razem,
                 ona do swojej grupy, a on na zebranie. Dał jej się wyciągnąć.
                   Padało mocniej. Dziunia szła bez płaszcza, deszcz obmywał jej nagie ramiona,
                 twarz i krótkie, czarne włosy. – Co za przyjemność! – wzdychała zachwycona. –
                 Nie ma nic lepszego niż wiosenny deszczyk. Człowiek czuje się jak roślina, której
                 deszcz pomaga rosnąć. No, chodź szybciej! – ciągnęła go za ramię. – W takim
                 deszczu dobrze jest się przebiec. Chętnie zdjęłabym buty. Żebyśmy już doszli
                 na Marysin! Wyciągnę całe towarzystwo na dwór. Polany są miękkie… Nawet
                 sobie nie wyobrażasz, jak to jest… – podniosła na niego wzrok – Słyszysz mnie?
                   – Słyszę – nie mógł znieść jej spojrzenia.
                   – Dla ciebie to pewnie są głupstwa… to, co mówię… – nie odpowiedział,
                 a ona się roześmiała. – Deszcz nic dla ciebie nie znaczy, tatusiu? Nawet go nie
                 czujesz, ha? Wiem, wszyscy tacy jesteście. Nie czujecie… życia. A ja mogę je, jak
                 to się mówi, dotknąć ręką. Dlatego też uważam, że dziś powinno się zostawić
                 w spokoju historię syjonizmu. Bieganie boso po polu w wiosennym deszczu to
                 najlepszy syjonizm… No, tatusiu, zrób krok – ciągnęła go za sobą. – Czemu jesteś
                 taki ociężały? Chodź, pobiegnij ze mną. Umiesz jeszcze biegać?
                   Uwolnił się z jej ramion. Nic nie mógł na to poradzić. Jej przyjacielskie, życzliwe
                 słowa rozpaliły w nim wstyd i usztywniły go od wewnątrz. Nie był już w stanie
                 znaleźć z nią wspólnego języka. – Biegnij, jeśli tak ci się podoba – mruknął.
                   Potrząsnęła mokrą głową. Strużki wody obmywały jej ożywioną twarz. – Wy-
                 glądasz jak Atlas, który dźwiga na barkach cały świat. Stary Atlas, którego ten
                 ciężar prawie miażdży. Tatusiu… to grzech w młodości zostać starcem… Grzech
                 nawet wobec partii. Radość pomaga wszystko znieść…
                   Samuel krzywo się uśmiechnął. – Radość? Dawno już nie słyszałem tego słowa.
                   – Bo masz zatkane uszy! – Akurat rozległ się grzmot. Potrząsnęła nim. – No,
                 może piorun je odetkał? Pobiegniesz ze mną?
                   Wzruszył ramionami. – Nie, biegnij sama, jeśli tak ci się podoba.
                   Machnęła do niego ręką i puściła się biegiem. Patrzył za nią. Jej lekka, schludna
                 sukienka tańczyła mu przed oczami w strugach deszczu. Wymachiwała nagimi
                 ramionami, a jej bose stopy unosiły się lekko jakby frunęły. Puls Samuela zaczął
                 bić w rytmie jej biegu. Nie miał ochoty biec za nią, ale był z nią, obok niej, tam
                 z przodu, gdzie jasne ręce mogły go być może wyciągnąć ze splątanej dżungli.
                 Ale z tyłu, zaraz za sobą, czuł przytrzymujące go ręce ciemności, ręce ubranej
                 na czarno damy. Jej perfumy lały się z nieba i gryzły w nozdrza.
                   Zebranie syjonistycznego komitetu koordynacyjnego było w pełnym toku.
                 Przywitano Samuela zadowolonym pomrukiem i kontynuowano obrady. Młody
           98    Widawski, niskiego wzrostu, wyglądający jak dziecko wśród dorosłych, pełnił rolę
   95   96   97   98   99   100   101   102   103   104   105