Page 96 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 96

*


                   W resorcie stolarskim wszystko pozornie chodziło jak w zegarku. Maszyny
                 hałasowały, przerób drewna szedł pełną parą. Piły przecinały powietrze ze
                 zgrzytliwym, jękliwym dźwiękiem, mieszającym się z odgłosem padających
                 desek, drewna uderzającego o drewno. Ale stukot młotków i cienki świst hebli
                 były nieregularne. Raz rozlegały się ledwo-ledwo, z opóźnieniem, leniwie, a raz
                 pospiesznie, bezładnie i ciężko.
                   Bywały dni, kiedy wszystko szło dobrze. Samuel lubił wtedy zostawiać drzwi
                 do swojego gabinetu otwarte. Czuł się częścią otaczającego go ruchu. Jego
                 słuch sięgał do najdalszych hal, do najbardziej oddalonych zakątków rozległe-
                 go podwórza. Pracował lepiej, z większym zapałem. Plany, jak świeże, surowe
                 deski, układały mu się w głowie, jedna na drugiej, a mózg jak maszyna piłował
                 je i heblował, toczył i polerował, aż ukazywały się wyraźnie na papierze – żeby
                 mógł je urzeczywistnić.
                   W takich dobrych dniach Samuel nie bał się niemieckich komisji ani wizyt
                 Rumkowskiego. Nie wpadał w zachwyt, kiedy Niemcy chwalili go za osiągnięcia,
                 ani w rozpacz, kiedy Rumkowski żałował dobrego słowa i nie okazywał mu przy-
                 jaźni. Był zadowolony z efektów swojej pracy i to było dla niego najważniejsze.
                   Ale ostatnio zamykał drzwi do gabinetu. Nierówny rytm hebli i młotków irytował
                 go. Często ogarnięty paniką biegał z piętra na piętro, z hali do hali, od warsztatu
                 do warsztatu, krzyczał i groził. Pracownicy nie dyskutowali z nim. Traktowali go
                 z uniżeniem, bali się go. I właśnie dlatego puszczał w ruch pięści. Wszyscy byli
                 „klepsydrami”, nie znajdował zdrowych twarzy. A najbardziej go denerwowało,
                 że kiedy gdzieś się pokazywał, wszystko zaczynało stukać w normalnym rytmie.
                 A jak tylko się oddalał, rytm się gubił. Tak się z nim „klepsydry” bawiły.
                   Krzyk i policzkowanie robotników były jego jedyną bronią. Czy mógł się ich
                 wszystkich pozbyć? Wściekły biegł do działu kuchennego, robił awantury, by
                 przysyłano lepsze zupy dla jego pracowników. Troszczył się też, by dział sanitarny
                 resortu dobrze funkcjonował, oraz pilnował, by dzieci i osób fizycznie słabszych
                 nie obciążać zbyt ciężkimi zadaniami. To było wszystko. Z niepokojem i uczuciem
                 zagubienia, które ogarnęły resort, nie sposób było walczyć.
                   Była wczesna godzina popołudniowa – pora, kiedy znużenie szczególnie
                 przytłaczało resort. Dzień dłużył się w nieskończoność, fajrant wydawał się nie-
                 osiągalny. Niewielka ilość zupy, jaką robotnicy zjedli na obiad, tylko pobudziła
                 głód. Do tego dochodziło zmęczenie, które przyniósł ze sobą ciepły, wiosenny
                 dzień. Okna resortu były otwarte. Drżała w nich zasłona pyłu. W halach było
                 parno. Brudny pot spływał z twarzy. Każdy robotnik przy maszynie wyglądał
                 w gęstym pyle niczym szara kolumna. Od czasu do czasu ktoś mdlał i padał na
                 deski. Któryś z tych, którzy nie dostali w południe zupy, bo zostali ukarani przez
           94    majstra, kierownika czy samego komisarza.
   91   92   93   94   95   96   97   98   99   100   101