Page 97 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 97

Jedyną jasną rzeczą w halach było drewno, deski – jak promienie światła,
                   w ciepłym kolorze i chłodne w dotyku. Palce się do nich wyciągały. Nozdrza
                   chciwie wciągały ich zapach – zapach bieli i lata. Robotnicy, szczególnie ci
                   młodsi, w tych godzinach prawie w ogóle nie pracowali tylko bawili się drewnem
                   jak dzieci. Młodzi wyglądali chwili, kiedy majstrów nie będzie w pobliżu i będzie
                   można się otrzeźwić jakąś nowinką, „kaczką” . Na razie przeciągali rękami po
                                                          5
                   drewnie i oddawali się marzeniom o wolności. O tej porze jawiła się ona pod po-
                   stacią stołów uginających się pod górami jedzenia. Puste żołądki przekształcały
                   się w worki bez dna obrębione ostrymi zębami. Wgryzały się w tę wyobrażoną
                   obfitość, wciągały ją w swoje wnętrze. Niczego nie ubywało, a worki się nie za-
                   pełniały. Marzenia dotyczyły tylko rwania zębami, gryzienia, przeżuwania. Każdy
                   ząb przemieniał się w widelec, łyżkę, nóż. Aż w tym zapamiętaniu dochodził do
                   uszu krzyk majstra i chwytano kawałek drewna do obróbki.
                      Samuel, który rano przychodził zwykle zdeterminowany, by pokonać apatię
                   ogarniającą jego ukochaną fabrykę, w tych godzinach sam się jej poddawał.
                   Dzień wydawał się stać w miejscu – parna dżungla zastygłych minut i sekund.
                   Nie można było wyplątać się ze znieruchomiałego czasu. Jakiś głos głęboko
                   w Samuelu wołał o pomoc. Z rozpaczą szukał w tej plątaninie zbawiennego
                   brzegu i pomocnej, jasnej ręki, która go stamtąd wyciągnie. Ale jednocześnie
                   odczuwał bezsens swojego wołania. Zamiast jasnej ręki widział ciemną, która
                   jeszcze głębiej spychała go w pozbawioną powietrza, bezczasową gęstwę.
                      Na biurku leżały przed nim szkice pudełek na naboje . Dostali zamówienie
                                                                   6
                   na sześćdziesiąt tysięcy. Pudełka nie wymagały określonego stylu ani profe-
                   sjonalnego wykonania. Miały być geometrycznie proste, jak pudełka na jajka.
                   Nie potrzebowały pomysłów ani ulepszeń Samuela, nie potrzebowały ładnych
                   kolorów. Miały służyć jedynie nabojom.
                      Prostolinijna surowość szkiców wcinała się w przypominającą dżunglę pląta-
                   ninę w umyśle Samuela. Powinien napisać instrukcję dla majstrów, sprecyzować
                   wymiary, jakość drewna. Musiał też zaplanować wysokość codziennej produkcji
                   i rozdział zadań na poszczególne hale. Oczy go piekły, powieki mu opadały.
                   Papieros w popielniczce kopcił. Cienkie, szare kolumienki dymu wyciągały się
                   w stronę chmury pyłków unoszącej się nad biurkiem.
                      Z sąsiedniego pokoju dochodziły dźwięki kroków wchodzących i wychodzą-
                   cych majstrów. Na podwórzu załadowywano i wyładowywano towar. Dosłyszał
                   jakiś nieznajomy hałas, ale był zbyt leniwy, by podejść do okna i zobaczyć, co
                   się dzieje. Za drzwiami powstało poruszenie. Pojawił się policjant i zasalutował:
                   – Pani Rumkowska chce się z panem widzieć, panie Cukerman.
                      Zaraz potem został z Klarą sam na sam.



                   5    Kaczka – plotka, bujda, zmyślona, nieprawdziwa wiadomość.
                   6    Pudła i skrzynie na amunicję produkował Wydział Stolarski przy ul. Drukarskiej 12.   95
   92   93   94   95   96   97   98   99   100   101   102