Page 92 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 92

Nie poruszyła się. – Nie boli mnie – wyszeptała.
                   Krzyknął: – Skoro jestem diabłem, będę cię traktował jak diabeł. I nie waż
                 się beczeć przede mną.
                   – Nie beczę przed tobą – powiedziała.
                   Powinna była milczeć, nie odpowiadać. Jej odpowiedź go rozwścieczyła.
                 Miał ochotę rozerwać ją na strzępy, kiedy tak przed nim leżała na kwiecistym
                 materacu, ze swoim masywnym, bezwładnym ciałem. Życzył jej śmierci. Chciał
                 usunąć samo jej wspomnienie z serca, z pamięci. Wyszedł na balkon i wyrzucił
                 niedopałek. Zaraz znowu zapalił. Zaczął biegać po pokoju wielkimi, dudniącymi
                 krokami. Była już pora audycji radiowej. Dziunia pewnie już na niego czekała
                 w piwnicy. Ale on nie był w stanie przerwać marszu i wyrwać się stąd. Straci
                 najcenniejsze chwile dnia. Te, na które czekał odkąd rano otworzył oczy. I to
                 wszystko przez nią… przez Matyldę… przez Bellę…
                   Rzucił  córce  krwiożercze  spojrzenie.  Nadal  miał  ochotę  rzucić  się  na
                 nią. Pragnął ją bić, bić bez ustanku. Aż wyładuje wszystko to, co go drąży,
                 co go pożera, co wrze we wszystkich jego członkach. Ale nagle zobaczył,
                 że Bella podnosi ręce i zasłania sobie głowę. Jej szlachetne, pulchne dło-
                 nie wyglądały nie jak z krwi i ciała, ale jak przezroczyste powłoki duszy. Zo-
                 baczył  je  na  klawiszach  fortepianu.  Wyczarowały  muzykę  z  otchłani  tej
                 chwili. Chciał do nich przypaść, utulić je, jak tuli się ranne ptaszki, które wy-
                 padły z gniazda. Nie, chciał, żeby to one go utuliły, uleczyły jątrzącą się w nim
                 ranę.
                   – Czego ode mnie chcesz? – zapytał spokojniej. – Czy rzeczywiście jestem
                 takim potworem? Przecież my powinniśmy czuć się szczęśliwi. Codziennie wy-
                 siedla się z getta ludzi… tysiącami. Nie wiadomo dokąd. Ty masz bezpieczny
                 dom… łóżko. Czy nie jest nam dostatecznie ciężko tak jak jest? Przecież nie
                 wiemy, jak to się skończy – głos mu złagodniał. – Dlaczego się ze mną tak dzie-
                 cinnie kłócisz? – Usiadł obok niej, ale pozostała chłodna i sztywna, nie zdobył
                 się na to, by jej dotknąć. – Pamiętasz, jak kiedyś było między nami? – spojrzał
                 na nią prosząco. – Nie odbieraj mi odwagi. Nie jest mi łatwo, wierz mi. – W końcu
                 odważył się uchwycić jej ręce, które przykrywały twarz. Chciał je odsunąć lekko
                 i delikatnie, ale dłonie, które wyglądały tak szlachetnie i miękko, przywarły do
                 policzków twarde, silne jak stal. Więc oderwał je siłą.
                   Od jej spojrzenia wszystko w nim zamarzło. – Dlaczego powołałeś mnie
                 do życia? – wysyczała, przytknęła paznokcie do warg i zaczęła gorączkowo je
                 obgryzać. – Jesteś wszystkiemu winien, tato, wszystkiemu… wszystkiemu! –
                 krzyczała. – Nienawidzę cię! Nie chcę cię! Nie chcę być twoim dzieckiem! Nie
                 chcę być Żydówką! W ogóle nie chcę być!...
                   Samuel wybiegł z pokoju, z mieszkania, znalazł się na podwórzu. Dziunia
                 wyszła mu naprzeciw. Zeszli do piwnicy za murkiem. Samuel zaryglował drzwi
                 od wewnątrz, wyjął latarkę spod jednej z belek i podszedł do góry trocin.
           90      – Za późno – wyszeptała Dziunia.
   87   88   89   90   91   92   93   94   95   96   97