Page 91 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 91

nauka to łódka, która pomaga utrzymać się na wodzie podczas burzy. Ale łódka
                   też była z papieru. Bella leżała teraz na dnie morza, utopiona.
                      Przez otwarte drzwi balkonowe szarzał zmierzch. Przez pokój wiał chłodny
                   wiatr. Bella zasłoniła sobie twarz rękami. – Chcę umrzeć… – mruczała prosto
                   w dłonie, jakby było to jedno wielkie ucho tuż przy jej wargach. Usłyszała, jak
                   otwierają się drzwi. Ktoś wszedł. Odgłos oficerek zbliżył się do łóżka. Bella nadal
                   zaciskała powieki i nie oderwała dłoni od twarzy. Kroki oficerek oddaliły się.
                   Drzwi się zamknęły.
                      Samuel chodził po korytarzu i palił papierosa. Z kuchni dochodziła ożywiona
                   rozmowa Dziuni z Matyldą. Od czasu do czasu Matylda serdecznie się śmiała.
                   Dźwięk jej głosu zgrzytał mu w uszach. Nie mógł jej znieść, kiedy była w złym
                   nastroju, i nie mógł jej znieść, kiedy była w dobrym. To ona była wszystkiemu
                   winna. Ona, wiecznie zadzierająca nosa. Ona, przekonana, że zawsze ma rację,
                   że jest nieskazitelna. Że ma patent na sprawiedliwość. To ona wypędziła go
                   z domu. Przez nią nie mógł zabrać się do pracy nad książką. To za jej sprawą
                   biegał do Sabinki, upijał się. Ona, uosabiająca sobą wieczny wyrzut – zarówno
                   gdy się śmiała i gdy płakała. Ona, ze swoim tłustym ciałem, ze swoją brzydotą.
                   Znowu skierował się do drzwi pokoju Belli. Dzieci były tak samo jego jak jej. Tę
                   ukochaną córkę, która tak go zraniła, odwracając się od niego, musi za wszelką
                   cenę odzyskać. Znowu wszedł do pokoju dziewczynek i podszedł do łóżka Belli.
                      Jej twarz, wykrzywiona i brzydka, tonęła we łzach. Na ten widok wezbrała
                   w nim gorycz, która zaraz przeszła w gniew. Poczuł skryte życzenie, by się jej
                   pozbyć. Chciał usunąć tę twarz z pamięci.
                      – Przestań ryczeć, do diabła! – wykrzyknął. – Czego beczysz, głupia, nieszczę-
                   sna istoto? Za dobrze ci jest? Za wygodnie? – wyskoczył na balkon, gorączkowo
                   zaciągnął się dymem z papierosa. Zamiast świeżego powietrza płuca wypełniła
                   mu gorycz. Na dole lśniła biała głowa wiśni. Jej piękno i łagodne tchnienie
                   wiatru tylko wzmogły gniew Samuela. Znowu wszedł do pokoju i zbliżył się do
                   Belli. Wytarła już twarz. Jak z sinoczerwonej, wykrzywionej maski, patrzyły na
                   niego zimne, obce oczy. Serce mu się ścisnęło. Gdzie podziała się jego słodka,
                   delikatna córka? Ta, która budziła w jego sercu taką czystą czułość? Opanował
                   zdenerwowanie i cicho zapytał: – Powiedz mi, dlaczego ciągle płaczesz? – chciał
                   dodać coś miłego, podnoszącego na duchu, ale biła od niej taka pogarda, że
                   stracił odwagę.
                      – Czy nie wiesz, gdzie żyjemy, Bello?
                      Wargi jej się wykrzywiły: – A ty wiesz?
                      – O co ci chodzi?
                      – O nic… Ale jeśli żyjemy w piekle, ty jesteś jednym z diabłów.
                      Podłoga się pod nim zachwiała. W sercu mu się zakotłowało, wściekłość dotarła
                   aż do rąk. Wymierzył jej siarczysty policzek. Na sinoczerwonej twarzy zobaczył
                   odcisk swoich pięciu palców. Nie mógł znieść tego widoku: chciał zmazać ślad
                   po uderzeniu, zdjąć go, unicestwić – i spoliczkował ją po raz drugi.  89
   86   87   88   89   90   91   92   93   94   95   96