Page 87 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 87

Bella siedziała na pace pościeli na balkonie. Tu się schowała i obgryzając
                   paznokcie, czekała na kolację oraz nadejście nocy. Jej masywne ciało było
                   skurczone, ramiona opierały się na podniesionych kolanach. Bolała ją skóra
                   wokół paznokci, pogryziona i zaczerwieniona. Bolała ją wiosna. Jeszcze bardziej
                   odkrywała pustkę w swoim sercu. Jedynym uczuciem, jakie jej pozostało, była
                   nienawiść do rodziców. To uczucie ogarnęło ją ostatnio z taką siłą, że ledwo mogła
                   sobie z nim poradzić. Karteczka, której rano nie chciała pokazać Matyldzie, nie
                   miała znaczenia. Jeśli walczyła z matką, to tylko dla przyjemności wyładowania
                   chociaż części kipiącego w niej gniewu.
                      Na kolanach Belli leżała wytarta, pognieciona karteczka. Znała na pamięć
                   każdą jej literkę, każdą kropkę. Mietek napisał ją sześć tygodni temu, przed
                   opuszczeniem getta:
                      „Stawiam się dobrowolnie do wysiedlenia. Chcę, żebyś o tym wiedziała. Kiedy
                   wojna się skończy, nie szukaj mnie. Zrywam ze wszystkim, z tobą też. Zdradziłaś
                   mnie i okazałaś się tchórzem. Wszystko i wszyscy mnie zdradzili. Ale inni się nie
                   liczą. Tylko ty. Kochałaś mnie (cokolwiek by to oznaczało). Byłaś tą jedyną, więc
                   pragnąłem, żebyśmy chociaż koniec przeżyli razem. Próbowałem to zrobić sam,
                   jeszcze raz. Ale przez ciebie sam stałem się tchórzem. Niech tak będzie. Wła-
                   ściwie w dzisiejszych czasach nie ma co się wysilać. Może Niemiec odda nam
                   tę przysługę. Na nic nie liczę i niczego nie oczekuję. Trochę jestem ciekaw, co
                   się dzieje po tamtej stronie. Szczęście mi sprzyja. Jak widzisz, jestem w czepku
                   urodzony. Wszystkie moje kaprysy w końcu się ziszczają…”
                      Bella przycisnęła karteczkę do materaca, wzdłuż śladów rdzy po sprężynach
                   łóżka. Z trudem wstała i rzuciła się na stos pościeli leżącej na kilku zsuniętych
                   krzesłach. Z twarzą wciśniętą między tralki spoglądała z balkonu na podwórze.
                      Wiśnia, okryta gęstym białoróżowym kwieciem, wyglądała jak bujny bukiet
                   ślubny. Gałęzie, ciężkie od pęków kwiatów, nieznacznie się poruszały. Od czasu do
                   czasu jakiś płatek kręcił się w powietrzu jak motylek, po czym sfruwał na ziemię.
                   Bella powoli, leniwie, zaczęła drzeć list na drobne kawałeczki. Jej ściśnięta dłoń
                   napełniła się skrawkami papieru. Potem zamachnęła się pełną ręką na drzewo.
                   Ale rzut był za słaby. Papierki kręciły się w powietrzu i spadały pod balkon. Wiśnia
                   wypełniła jej oczy kwieciem. – Jesteś piękna… – szepnęła do niej. W jej sercu
                   coś zaszlochało. – Chcę umrzeć… – powiedziała do białego drzewa.
                      Na podwórzu za klozetem bawiły się dwie dziewczynki. Pod ścianą stał wózek
                   dla lalki, a jedna z dziewczynek, w krótkiej letniej sukience odsłaniającej gołe
                   nóżki, kołysała go tak wytrwale, że niebieska kokarda w jej włosach obluzowała
                   się i z każdym ruchem opadała z boku na bok. Druga dziewczynka napełniała
                   ziemią garnuszki i stawiała je „do gotowania” na złamanym krześle.
                      Wzdłuż murów wietrzyły się sienniki. Z kilku okien wyglądały czerwone góry
                   pościeli, jak języki wystające z otwartych ust. Przy pompie był ruch. O blaszane
                   dna wiader pluskała woda. Tuż obok Szejna Pesia szorowała krzesła twardą
                   szczotką. Kobiety tarły sczerniałe garnki szmatami i piaskiem.        85
   82   83   84   85   86   87   88   89   90   91   92