Page 69 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 69

*


                      Wigilia święta Purim przeminęła, nastało samo święto. Poprzedni dzień do-
                   prowadził duszę do brzegu przepaści, dalej nie było gdzie iść. W Purim przepaść
                   nie została przekroczona. Dzień ten był tylko westchnieniem ulgi.
                      Mieszkańcy strychu wstali tego dnia oczyszczeni i wymyci ze wszystkich trosk.
                   Rano, gdy tylko otwarli oczy, poczuli w powietrzu promienie słońca i łaskę Boską.
                   W snopach wdzierającego się światła, jak cząsteczki kurzu, unosiła się ufność,
                   która rozsunęła ściany przerażenia.
                      Wiosenna świeżość. Delikatne złoto lało się z jasnego, bezchmurnego nieba.
                   Łagodne ciepło w delikatnym wietrzyku jak w przezroczystym szalu ogarnęło cały
                   świat, sprawiając, że wszystko, co żywe, poczuło się dobrze, lekko, zespolone
                   z naturą. W powietrzu pojawiły się tajemnicze, delikatne zapachy. Wwiercały się
                   w nos, kojąco wypełniały ciało. Tylko ktoś, kto przez bardzo długą zimę marzł
                   między drutami, mógł pojąć obietnicę pierwszego wiosennego dnia.
                      Śniadanie całej rodziny składało się z czerpaka gorącej kawy. Obiad –
                   z czerpaka gorącej kawy. Tylko chore dziewczyny dostały na spróbowanie po
                   kawałeczku chleba i marmolady Estery. Za to po pracy Estera wróciła z resortu
                   ze swoją zupą, a wuj Chaim przyniósł drugą, wkład towarzystwa Weohawto le-
                   rejacho komojcho Sprzedawcy Toffi. Zupa Estery była podwójna i gęsta. Estera
                   miała dobry dzień. Od rana czuła się jak nowo narodzona i była pewna, że coś
                   się dzisiaj wydarzy. W tym dziarskim nastroju nie przyszło jej trudno sfingować
                   w resorcie omdlenie. Dziewczyny, w nastroju purimowym i też jakieś beztroskie,
                   nie miały wielkiej ochoty do pracy. Materiał wypadał im z rąk, maszyny nie chciały
                   słuchać. Dobrze było wszystko rzucić i pomagać Esterze w „omdleniu”. Narobiły
                   przy niej hałasu i pobiegły po majstrowe i sanitariuszki.
                      Sam kierownik, który też pewnie nie mógł dziś wytrzymać rutyny, przyszedł
                   do hali i stwierdził, że Estera zemdlała z głodu. Obiecał, że w porze obiadowej
                   powie wydzielaczce, żeby wstrząsnęła garem i dała Esterze „mocną” zupę.
                      Estera, „ocucona”, ale bardzo słaba, stała w kolejce na podwórzu, podtrzy-
                   mywana przez dziewczyny. Były w samych sukienkach, cieszyły się przyjemnym
                   ciepełkiem i jedna przez drugą żartobliwie podśpiewywały:

                      Pani wydzielaczko, to nie jest dla żartu,
                      Zanurzaj tę chochlę trochę głębiej w garnku...

                      Purimowo nastawiona wydzielaczka w białym fartuszku, w białej czapeczce,
                   z czerwoną, zaparowaną twarzą zawtórowała im:

                      Oj, niech mnie, niech mnie, gdybym dosyć miała,
                      Tobym wam wszystkim bardzo chętnie dała...                         67
   64   65   66   67   68   69   70   71   72   73   74