Page 66 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 66

podśpiewując, biegnąc na górę do malarza Wintera. Mimo to wydało jej się teraz,
                 że wdrapuje się na te schody po raz pierwszy.
                   Matka Michała Lewina otwarła jej drzwi i obie przez długą chwilę na siebie
                 patrzyły, niezdolne wydusić słowa. Staruszka nie tylko nosiła na twarzy ślady
                 dawnej urody – ze swoją białą głową i przezroczystą, delikatną cerą nadal pięknie
                 wyglądała. Była porządnie ubrana, ramiona otaczał jej biały, zrobiony na drutach
                 szal, z którym nigdy się nie rozstawała. Ale oczy miała czerwone, a łzy, jeszcze
                 świeże, niestarte, migotały jej na policzkach. Z wielkim wysiłkiem odpowiedziała
                 Esterze, kiedy ta w końcu jej powiedziała, kogo szuka: – Nie ma go w domu...
                 jest na Czarnieckiego.
                   Estera wzdrygnęła się: – Na Czarnieckiego? Z transportem?
                   – Nie, poszedł odprowadzić...
                   Estera pobiegła na Czarnieckiego. Zapadał już wieczór. Powietrze było ła-
                 godne. Odblask zaszłego słońca barwił jeszcze połowę nieba pasmami pastelu
                 w tonacji ciepłego różu, fioletu i seledynu. Ludzie z transportu, wszyscy z pakami,
                 torbami i dziećmi stali na dworze, na podwórzu otoczonym drutami. Roili się
                 na zabłoconym, ogrodzonym placu bezładnie jak w ulu. Ci, którzy mieli kogo
                 pożegnać, cisnęli się ze wszystkich stron do ogrodzenia z drutów. Na zewnątrz,
                 od ulicy, tłoczył się przy nim drugi tłum – pozostających. Setki rąk wplatały się
                 w drucianą siatkę. Zewsząd dochodziły słowa, płacz, wołanie. Padały to z jednej
                 strony płotu, to z drugiej, wte i wewte, mieszały się. Jedne twarze widziały drugie
                 poprzecinane drutami. W oczach i łzach ludzi z tej strony ogrodzenia migotały
                 pasy jasnego nieba. W oczach po tamtej stronie – u tych, którzy stali plecami
                 do horyzontu, otoczeni drutami – była już noc i ich łzy były czarne.
                   Estera kroczyła wzdłuż płotu, przeszukiwała wzrokiem tłum. Przysunęła się
                 bliżej, by dostrzec profil, dosłyszeć głos. Dłonie na drutach, blade pająki ucze-
                 pione innych bladych pająków, skakały jej przed oczami. Nie wyobrażała sobie,
                 że wujek Chaim z rodziną będą któregoś dnia stać po drugiej stronie, a ona,
                 pozostająca, będzie ich stąd żegnać. To było niemożliwe. Myślała o nauczycielu
                 Szafranie. Miał w rękach jej życie. Szukała go, by zażądać od niego ratunku.
                   Z drugiej strony drutów patrzyła na nią mała dziewczynka. Wydawało się, że
                 dziecko jest zawieszone w powietrzu. Miało biały, dziergany kapelusik, a na jasnym
                 czole układały się pierścionki włosów. Dziewczynka jakby się do niej uśmiecha-
                 ła. Machała rączką. Jej drobne wargi niezrozumiale paplały, coś wołały. Estera
                 przysunęła się bliżej płotu. Od czystego, uśmiechniętego dziecka biło światło.
                 Dobrze było chociaż przez chwilę się nim nacieszyć. Estera też się uśmiechnęła.
                 Też pomachała ręką. W sercu ją ścisnęło. Przepchnęła się jeszcze bliżej i do-
                 strzegła matkę trzymającą dziewczynkę w objęciach. Młoda, ładna brunetka
                 też uśmiechała się w jej stronę. Ale jej uśmiech był nieporadny, sztuczny. Była
                 wystrojona. Spod dopasowanego czarnego żakietu wystawała jej biała bluzka.
                   – Minele! – wykrzyknął mężczyzna obok Estery i przecisnął przez kratę kilka
           64    palców, machając do dziecka.
   61   62   63   64   65   66   67   68   69   70   71