Page 67 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 67

– Minele! – krzyknęło dwóch innych mężczyzn robiąc to samo.
                      Dziewczynka przesuwała palcem w powietrzu i powtarzała trzy imiona, dzie-
                   cięco je przekręcając.
                      Estera rozpoznała doktora Lewina, malarza Gutmana i nauczyciela Szafrana.
                   Już była wczepiona w ramię Szafrana: – Nauczycielu! – Głos ją zawiódł i stała
                   tak przez chwilę. Poczuła jego rękę na swojej. Mocno ścisnął jej palce. Ale nie
                   odwracał głowy od drutów. Zaczęła go ciągnąć za sobą, chciała go oderwać od
                   ogrodzenia. – Musi mi pan pomóc. Musi mi pan pomóc! – bełkotała gorączkowo.
                   Spojrzał na nią wzrokiem tak pełnym bólu, że miała ochotę paść mu w ramiona
                   i dać upust duszącym ją łzom. Rozkaszlała się i ze wszystkich sił próbowała zapa-
                   nować nad głosem: – Wujkowi zablokowano kartki... zablokowano... Nauczycielu,
                   niech pan ze mną idzie do Rumkowskiego! – ciągnęła go. – Nie wytrzymam, jeśli
                   zabiorą mi wujka...
                      Jego nogi zawróciły do płotu. Zastąpiła mu drogę, ale odepchnął ją od siebie:
                   – Transport odchodzi za dwie godziny – powiedział rozkojarzony.
                      Jej głos stał się mocny, rozkazujący: – Chcę, żeby pan ze mną poszedł. Musi
                   mi pan pomóc!
                      Zmierzyli się wzrokiem. – Nie chcę stąd odejść, rozumiesz? – powiedział
                   surowo. Uwolnił się z jej ramion i odwrócił od niej. Ale zanim zdążyła dojść do
                   siebie, na powrót wyrwał się z ludzkiej masy i wykrzyknął: – Chodź, zdołam
                   jeszcze wrócić.
                      Biegli przez błotniste getto, szukać Prezesa. Biura były zamknięte. Prezesa
                   nie było w domu. Pukali do drzwi szyszek, pytali o niego. Szafran coraz bardziej
                   się niecierpliwił. Nie był teraz tym przyjemnym panem, niezdolnym do wypowie-
                   dzenia głośnego słowa. Był zły, warczał: – Zaczynam się bać, kiedy cię widzę.
                   Dlaczego przychodzisz do mnie tylko wtedy, kiedy spotyka cię nieszczęście?
                      Przypomniał jej, że rok wcześniej, dokładnie o tej samej porze, w wigilię świę-
                   ta Purim, też tak biegł z nią przez ulice. Ledwo słuchała, co mówi. Dygotała jak
                   w gorączce przepełniona rozpaczą i nadzieją. Ale kiedy zaczął mówić o wieczności,
                   jaką jest cały rok, o wtedy i o teraz, które się ze sobą zlewają, mimo wszystko
                   go jednak usłyszała. To była prawda. Nie zdawała sobie sprawy z upływu roku.
                   Nie miał on znaczenia. Tamta wigilia święta Purim i ta były jednym punktem
                   w czasie – tym samym węzłem na pętli otaczającej szyję.
                      Po dwóch godzinach biegania poddała się. – To wystarczy. – Powiedziała
                   i uciekła od Szafrana bez pożegnania.
                      Poszła do Frejdy „Kozy”. Razem się „wykąpały”. Umyły głowy. Estera robiła
                   wszystko, by zarazić się wesołością Frejdy. Ze wszystkich sił próbowała uwolnić
                   się od zmęczenia. Wysilała się, by żartem i śmiechem osiągnąć spokój i pewność
                   siebie. Pożyczyła od Frejdy najładniejszą bluzkę oraz czystą spódnicę. Uczesała
                   się i przygryzła wargi, żeby dodać im koloru.
                      Frejda się śmiała – Z kim ta randka?
                      – Z najpiękniejszym kawalerem w getcie!                            65
   62   63   64   65   66   67   68   69   70   71   72