Page 63 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 63
w takim dobrym humorze, że tak wspaniale się czuje i że w sercu brata się
z każdym człowiekiem, z całym gettem.
Razem z Sorką dokładnie wyszorowały strych i pierwszy szabat spędzili
w pogodnym nastroju. Przyzwyczaili się chodzić po strychu w szmacianych papu-
ciach, które Estera uszyła w resorcie, i rozmawiali szeptem, by nie sprowadzić na
strych sąsiadów (dozorca miał co innego do roboty i jak Estera zapewniła Sorkę,
nigdy nie pokazywał się na górze). Za to mieszkańcy strychu dobrze znali innych
lokatorów starej kamienicy. Każdy dorosły i każde dziecko otwierali i zamykali
drzwi we właściwy sobie sposób, a po rozmowach, płaczu, krzykach i śmiechu
dochodzących z całego domu szybko nauczono się rozróżniać, kto zacz i co się
u każdego w garnku pichci.
W piątek wieczorem dom cichł. Drzwi rzadko się otwierały i jeśli już docho-
dziły jakieś odgłosy, to były przytłumione. Podłogi na strychu były wyszorowane
i przykryte dywanikami ze starych worków. Na cześć szabatu dostawiono do
pokoiku jeszcze jedną skrzynkę i przysunięto ją do łóżka chorych dziewczyn.
Rywka rozłożyła biały obrus i postawiła na nim swoje szabasowe świeczniki.
Z wielkim przejęciem pobłogosławiła świece. Płomyczki świec drżały, podobnie
jak jej ręce. Chore dziewczyny, uczesane, z włosami zaplecionymi w korony
i z rozpalonymi policzkami, szklistymi oczami wpatrywały się w pomarszczone
ręce Rywki. Z jednej strony, w nogach łóżka, siedziała Sorka, z drugiej Estera.
One również patrzyły na ręce Rywki. Przez szparki między palcami starały się
4
dostrzec jej twarz. Kiedy opuściła ręce, wydawała się oczyszczona, gładsza. Jej
niewielkie oczy błyszczały jaśniej. Skurczona postać wydawała się promieniować
ciepłem, które wypełniało cały pokoik. Dochodziło do tego ciepłe światło świec,
ogarniające wszystko tajemniczym blaskiem. Powietrze zdawało się migotać,
jakby chmura diamencików to opadała z sufitu, to wznosiła się w górę. Na
zewnątrz, przed otwartymi drzwiami pokoiku, czworokątny dywanik złocistego
światła wcinał się w ciemną podłogę strychu. W głębi, w mroku, w przeciwległych
okienkach odbijał się blask świec, nocy i śniegu. Strych wyglądał jak fantastyczna
sala, świątynia z oknami mieniącymi się niczym witraże. Wszystko to wypełniało
serca podniosłym, świątecznym drżeniem. Dzisiaj mieszkańcy strychu szeptali
między sobą jeszcze ciszej, jeszcze trwożniej niż zwykle.
Wuj Chaim wrócił z modlitwy i gdy stanął we framudze drzwi do pokoiku,
wyglądał jak swój własny portret. Światło i cień igrały mu na twarzy, na brodzie,
na ciemnych, sinoczerwonych rękach, na nowym ciepłym płaszczu, który sobie
sprawił w pierwszych, „dobrych” tygodniach wojny. Jego wybite, krzywo patrzą-
ce oko było zwrócone gdzieś w stronę dalekich światów, ale drugie patrzyło na
domowników i błyszczało szabatowo. Stał w drzwiach zamyślony, jakby ciągle
jeszcze pogrążony w modlitwie. W końcu przesunął ręką po brodzie i pozdrowił
4 Błogosławiąc świece w piątek wieczorem, pani domu zasłania sobie twarz dłońmi. 61