Page 59 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 59

w formie facjatki wystawało z dachu. To okienko było skarbem. Rozciągał się
                   z niego piękny widok. Widziało się przez nie wielki kawał nieba, pola marysińskie,
                   dalekie druty kolczaste, a za nimi czerwony komin cegielni i stojącą wodę ściętą
                   lodem, wyglądającą z tej odległości jak pęknięte lustro. Z lewej strony druty
                   przecięte były ogrodzeniem cmentarza żydowskiego, zza którego sterczały dachy
                   zapadniętego w ziemię miasta: kopuły okazalszych macew. W jasne dni można
                   było też dostrzec wielkie pole obramowane na horyzoncie czarnym lasem, ale
                   jawiło się ono dalekie i senne.
                      Wprowadzając się, Estera była zachwycona. Tego właśnie chciała: uwolnić się
                   z pęt. Nikogo już nie potrzebowała. Mówiła sobie, że doświadczenie wyostrzyło
                   w niej instynkt przetrwania. Każdy rodzaj więzi z inną istotą, najmniejsze przy-
                   wiązanie do kogoś było męką i prowadziło do samozniszczenia. Nie pragnęła już
                   niczego poza odrobiną jedzenia, snem oraz spokojem i miała nadzieję, że piękny
                   widok z okienka pomoże jej to odnaleźć. Wspominając okna u pisarza Bursztyna
                   i u Wintera, pomyślała sobie, że to może przez nie była do nich obu tak przywią-
                   zana. Teraz sama się wzbogaciła: posiadała własne okno i wolność spojrzenia.
                      Ale już w pierwszą noc pokoik stracił w jej oczach cały swój urok. Gdy tylko
                   zgasiła światło i rozbierając się zbliżyła do okienka, ogarnęła ją groza. W górze
                   widniała niekończąca się granatowa przestrzeń przyprószona lampkami gwiazd.
                   Niebo było baldachimem rozciągniętym nad śnieżnym prześcieradłem – ziemią.
                   Nagle zapragnęła znaleźć się w zamknięciu, pod ochroną, być otulona ciepłym
                   ogromem, nieskończonością. Zadrżała. Na karku poczuła zimno, jakby zamiast
                   ciepłego dotyku, do którego tęskniła, jakaś zimna ręka ślizgała się po jej kręgo-
                   słupie, liczyła żebra, głaskała wystające biodra i obłapiała nagie nogi mroźnymi
                   palcami. Świat zewnętrzny nie był ślubnym baldachimem, tylko śnieżną pustynią,
                   nad którą noc zwisała jak przepaść roziskrzona zimnymi gwiazdami. Estera
                   widziała samą siebie, bosą i nagą, wędrującą w śniegu. Hulał wiatr, nie było się
                   na czym oprzeć. Upadła twarzą w roziskrzone zimno, kłujące jak ostre paznok-
                   cie. Wyciągnęła ręce, wołała o pomoc. Nikt jej nie słyszał, nikt nie przyszedł jej
                   podnieść ani utulić. Ogień w piecyku zgasł. Wiatr przejął władzę nad pokoikiem.
                      Przez całą noc leżała w wąskim łóżku, trzęsąc się ze strachu. Nie wiedziała,
                   skąd wziął się ten lęk – ale nie ustawał i opanował ją całą.
                      Z dnia na dzień wzrastał jej wstręt do nowego schronienia. Z wielką ochotą
                   co rano uciekała do pracy, a wieczorem robiła wszystko, by jak najpóźniej wrócić
                   do pokoiku.
                      Drwiła z samej siebie. Ona, nieustraszona rewolucjonistka rozwieszająca
                   flagi, maszerująca na nielegalnych demonstracjach – teraz tchórzy i nie wie
                   nawet, czego się boi. Z całych sił próbowała pokonać tę słabość, wyplątać
                   się z krępującej ją pajęczyny przerażenia. Starała się utrzymywać w pokoiku
                   porządek, wypędzić z niego obcość, sprawić, by stał się swojski, jej własny. Ale
                   kiedy kończyła sprzątanie i nie miała już nic więcej do roboty, znów wypędzała
                   ją stamtąd groza.                                                     57
   54   55   56   57   58   59   60   61   62   63   64