Page 473 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 473

drzewem wzdychając opowiadały sobie o grozie tamtego roku, czterdziestego
                   drugiego. Troszkę dalej od drzewa młodzi i starzy leżeli na ziemi, kopali, sadzili,
                   siali. Na paru grządkach zieleniała już drżąca botwinka, młoda cebulka zielonymi
                   źdźbłami delikatnie wyznaczała jej drogę ku górze. Gdzieś indziej jakaś kobieta,
                   rozbawiona niczym młoda dziewczyna, kroczyła po grządce, przepuszczając mię-
                   dzy palcami zbożowe nasionka, których odrobinę miała w papierowej torebce.
                      Godziny mijały. Obraz podwórza w obramowaniu okna ciemniał i bladł. Grządki
                   porastały ciemnością, sylwetki sąsiadów również. Wieczór był jak ciemna pleśń,
                   rozmazywał i pochłaniał wszystko. Noc była czarną tablicą. Pozostał na niej kontur
                   rozkwitłej wiśni, niczym narysowany białą kredą, a na stole przed Bunimem –
                   biała kartka papieru. Tego pleśń nie mogła pochłonąć.
                      Bunim siedział przy stole na odwróconej do góry dnem skrzynce na węgiel,
                   która służyła mu jako krzesło. Krótkowzroczne oczy nie widziały już liter, ale
                   ołówek gnał dalej. Wyglądało, jakby nie miał rysika i nic za sobą nie zostawiał.
                   Bunima czyniło to wolnym, swobodnym. Unosił się między wysokimi górami
                   i chmurami, między ziemią a niebem, oddzielając je od siebie i scalając. Każdy
                   wers był cienką linią horyzontu. – W sumie napisał rozdział o Sprzedawcy Toffi.
                   Włączył go tam, opisując takim, jaki był – ze swoim małym ciałem, rozwianym
                   chałatem, rzadką bródką i pejsami, ze skrzynką zawieszoną na szyi i ze śpiew-
                   ką: „Dobrze zrobione! Palce lizać!”. Opisał jego małe oczka – niewyczerpane
                   źródła łez, mowy, które wygłaszał – niezrozumiałe, a jasne, szalone, a jednak
                   rozsądne, oraz płaczliwe westchnienia, od których Berkowicz tak bardzo chciał
                   uciec. Codzienne przemowy Sprzedawcy Toffi stały się w wierszu zdumiewająco
                   cudownymi dymensjami .
                                       7
                      W końcu impet ołówka zaczął słabnąć. Przędze, które wysnuwał z serca Bu-
                   nima, powoli się wyczerpały. Ręka zatrzymała się. Berkowicz uniósł głowę znad
                   papieru i zamglonym spojrzeniem popatrzył na drzewo. Na ustach zaigrał mu
                   uśmiech. Lekko, cicho było w sercu. Spokój pełen dumy. Biała gołębica – radość
                   tworzenia – gruchała ponad krawędziami zapisanej strony papieru.
                      Zaraz potem przestał – zrobiło mu się ciemno przed oczyma. Pot wystąpił
                   mu na czoło, poczuł zmęczenie pleców i zdrętwienie barków. Teraz dopiero serce
                   zakołatało przyspieszonym, nieregularnym rytmem, powodującym dyskomfort
                   w całym ciele, które było jak spętane. Bunim podniósł się ze skrzynki, pozwala-
                   jąc, aby przewróciła się za nim. Zgiął się wpół i z obiema rękami wyciągniętymi
                   przed siebie ruszył w stronę łóżka. Padł na nie niczym kłoda, obie ręce kładąc na
                   sercu, jakby chciał uspokoić jego kołatanie. Serce jednak przeniosło swe roze-
                   drganie na dłonie i również one unosiły się i opadały, a wraz z rękoma całe ciało
                   zaczęło pulsować, wstrząsane uderzeniami. Bunim zapragnął czegoś zimnego
                   do picia, łyka wody, tęsknie patrzył na drzwi prowadzące do kuchni, ale nie miał



                   7     Dymensja – każdy z wymiarów istniejących w przestrzeni i czasie.  471
   468   469   470   471   472   473   474   475   476   477   478