Page 476 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 476

się w papier, widział jedynie białą bluzkę Racheli. Jutro ją zobaczy. Nie będzie
                 teraz czytał tego, co napisał, nazajutrz przeczyta to Racheli.
                   Po chwili siedział przy stole, twarz zbliżył ku świeczce. Pisał. Właśnie przez to,
                 poprzez biały arkusz papieru, wiodła najkrótsza droga ku Racheli – poprzez strofy,
                 które się kołyszą, poprzez słowa, które się rymują. Bunim wspinał się po nich jak
                 po świetlanych schodach. Skakał po nich do ciemnoczerwonej chusteczki i ku
                 temu białemu karkowi, który emanując ciepłem, jaśniał pod brązowymi falami
                 włosów. Schody jednak drżały, były ciężkie i chropowate. Słowa nie składały
                 się. Były zimne, bez wyrazu, fałszywe… kłamliwe. Teraz, gdy paliła się świeca,
                 Bunim czuł się bardziej ślepy niż wcześniej w ciemności. Biała gołębica odlecia-
                 ła… Nie grucha już. Ołówek jeszcze kuśtyka po papierze – twarda, zaostrzona
                 kula kaleki. A w sercu coś pali, kipi z wściekłości. To wściekłość na tę gołębicę.
                 Jest kapryśna, ale on ją ujarzmi, nie pozwoli, aby go opuściła. Będzie siedział tu
                 i pracował przy stole całą noc. Skończy rozdział dwudziesty pierwszy. Chce na
                 nowo wślizgnąć się w wersety, a one nie wpuszczają go, odpychają, opierają się.
                 Słowa wołają do niego: – Nie ty nas donosiłeś!… Nie jesteśmy twoje! Przebiegle
                 nas zmajstrowałeś, jesteśmy jałowe… Bo to nie ty nas wymyślasz – ale ona. Ta,
                 która odciąga cię od nas… ona przepędziła gołębicę. – Bunim sprzecza się ze
                 strofami i dyskutuje z nimi: – To kłamstwo… To ona sama jest tą gołębicą.
                   W przypływie nagłej złości zgasił świeczkę, siedział w ciemności z dłońmi
                 rozczapierzonymi na papierze, kładąc na nich głowę. Syreny zaczęły wyć. Alarm
                 skończony.
                   Bunim rozebrał się i położył do łóżka. Długo kręcił się i rzucał na posłaniu.
                 Syrena wyła w nim: – Ahawe. Nienawidzę cię.
                   Dał się owładnąć nienawiści, którą czuł w stosunku do niej. Nie może jej
                 pozwolić, by go niszczyła. Jednocześnie jakiś niepokój kłuł w sercu: dlaczego
                 nie przyszła? Jest chora? Coś się stało komuś z jej domowników? Nie mógł
                 sobie wybaczyć, że nie podbiegł zerknąć do niej przed godziną policyjną. Czynił
                 sobie wyrzuty, że tak bardzo pochłonęło go pisanie. – Egoista! Zadufany w sobie
                 pisarczyk! – wściekał się na siebie. Kiedy wreszcie usnął, we śnie przybyły do
                 niego Miriam i Blimele. – Świerszcz nie cyka, tylko łka – powiedziała Blimele.
                 Miriam z całej siły dmuchała w otwarty piecyk kuchenny i żadnym sposobem
                 nie mogła rozpalić ognia.
                   Nazajutrz, zanim udał się do pracy, pobiegł zobaczyć Rachelę. Spotkał ją na
                 ulicy. Miała na sobie letnią sukienkę, której nigdy wcześniej nie widział. Była ja-
                 snoseledynowa w małe kwiatuszki. Dopasowany krój mocno podkreślał jej figurę,
                 przylegając do bioder i piersi. Rumieniec wystąpił na twarz Bunima, sięgając aż
                 po uszy. To było tak, jakby zobaczył Rachelę po raz pierwszy, jakby zobaczył ją
                 nagą… Kobieta – jak gałązka, jej główka – jak pączek.
                   Ona również zarumieniła się: – Co tak patrzysz na mnie? – zapytała. – Wiem,
                 że jest za ciasna… za krótka. Dlatego nigdy jej nie nosiłam. – Podniosła rękę
          474    ku szyi, nie wiedząc, czy on patrzy na żółtą łatę, czy na jej piersi, tak mocno
   471   472   473   474   475   476   477   478   479   480   481